To już dobrze ponad rok minęło od premiery filmu Polańskiego, jak i płyty z muzyką z tegoż. Wybrzmiał też już w pełni sezon nagród i plebiscytów, w których to "Ghost Writer" kilkukrotnie tryumfował. I jest to idealna pora na nadrobienie zaległości i przyjrzeniu się bliżej muzyce Alexandre’a Desplat. Czy rzeczywiście jest tak dobra, jak mówią na mieście? I czy warta jest tych wszystkich peanów, wyróżnień i nominacji, jakie nań spadły?
Bez tej muzyki z pewnością nie byłoby filmu – to niepodważalny fakt. Ruchomy obraz łączy się tu z ilustracją w sposób kompletny i razem tworzą dzieło o klasę lepsze, niż w rzeczywistości. Co prawda film Polańskiego i tak dostarcza wielu wrażeń oraz mnóstwa emocji, działając przy tym na kilku płaszczyznach, ale jest też nieco naiwny, prosty i miejscami wręcz głupiutki, a kilka scen i zachowań postaci balansuje nawet na granicy parodii (żeby nie powiedzieć kiczu). I to właśnie muzyka ratuje go przed popadaniem w śmieszność, nadając mu to, co najważniejsze – osobowość. Desplat cudownie bierze historię w nawias, sprawiając, że każda kolejna scena, choćby nie wiem jak naciągana i/lub banalna, podnoszona jest do rangi niezwykłego wydarzenia. Świetnym przykładem jest sam początek filmu – oto obserwujemy pozostawiony na promie pusty samochód, który koniec końców obsługa musi odholować na brzeg. I tyle – cała scena. Ale znakomity temat przewodni sprawia, że oglądamy to wszystko z zapartym tchem, mając świadomość, że tak naprawdę rozchodzi się o wiele więcej, niż widać w rzeczywistości. To jest sztuka!
Cienia zwątpienia nie daje nam Desplat w żadnej scenie, w czym duża też oczywiście zasługa Polańskiego, który wiedział dokładnie, co z materiałem zrobić (i choć świadczy o tym każdy jego poprzedni film, to wg mnie wspiął się tym razem na wyżyny). Wyrafinowana, często subtelna, acz przesiąknięta ironią muzyka Francuza jest więc dawkowana z głową, pojawiając się jedynie tam, gdzie jest to absolutnie niezbędne – czy to dla podniesienia dramatyzmu i suspensu, jak w w/w prologu, czy też by nadać całości odpowiedniej dynamiki i tempa (jak w fenomenalnej ucieczce z promu i równie mocnym finale). Dzięki temu klimat można ciąć siekierą. Jednocześnie jego osobliwie lekkie, acz przesiąknięte ciągłym, niedefiniowalnym zagrożeniem brzmienie pozwala się w jakimś stopniu zrelaksować. Paradoks? Być może, ale należy pamiętać, że obaj panowie cały czas pogrywają sobie z widzem. Polański czyni to odpowiednio przez tradycyjne środki zaskoczeń fabularnych (modne od czasu "Szóstego zmysłu", tzw. twisty), jak i zerwanie z przyzwyczajeniami odbiorcy. Natomiast Desplat przez bogate, inteligentnie użyte instrumentarium (z charakterystycznymi fletami, cymbałkami i dęciakami na czele) i z pozoru proste, acz błyskotliwe i efektowne tematy – pełne, może nie tyle ukrytych znaczeń, co mnóstwa detali. A wszystko to serwowane jest nam z niezwykłą lekkością i wyczuciem, których mógłby pozazdrościć sam Bernard Herrmann – a to w końcu jego utartą ścieżką podąża tu chwilami Desplat (a Polański śladami Hitchcocka).
Wątpliwości co do tego nie daje całkiem nieźle zmontowany album. Tak, tylko nieźle, bo mimo utrzymania wysokiego poziomu znanego z filmu, zdarza się kilka wpadek – acz marginalnych. Przede wszystkim nie zachowano do końca chronologii, co chwilami odbija się na materiale, zaburzając jego soczystość. Poza tym, choć nie ma tu mowy o żadnym underscorze i dosłownie każdy kawałek daje coś więcej, niż jedynie "fajne granie", to jednak nie wszystkie sprawdzają się poza filmem. Dobrymi przykładami są tu "The Old Man" i "The Predecessor", które w porównaniu z resztą kompozycji wypadają zwyczajnie blado, nie oferując słuchaczowi wiele nowego. Ale cała płyta jest na tyle krótka i spójna, że takie niewielkie ‘przestoje’ nie wpływają zbytnio na radość z odsłuchu – a ta jest duża. Może nie tak duża, jak w samym filmie, ale mocno satysfakcjonująca. Tu nie ma miejsca na nudę i monotonię – i, co ważne, słucha się tego wprost wybornie także bez znajomości filmu.
Jest więc muzyka Desplat zdecydowanie czymś więcej, niźli kolejną partyturą. To inteligentna (choć nie przeintelektualizowana!), bogata, acz pozbawiona przesytu ilustracja, która wykracza daleko poza swą oczywistą, narracyjną rolę, stanowiąc sukces sam w sobie. Ciekawym jest, że kompozytor ani na moment nie zrezygnował tu ze swojego charakterystycznego, dostojnego stylu, prezentując dokładnie takie same rozwiązania dramaturgiczne i sięgając po identyczne instrumenty, jak chociażby w Benjaminie Buttonie. Jedyne, co zdaje się wyróżniać "Ghost Writera" spośród innych jego prac, to brak flegmatyzmu (chyba specjalnie ściąganego dla kompozytora z Anglii) i jakby większa swoboda i/lub możliwości w operowaniu tymi środkami. Pewnie dlatego spokojnie można uznać go za najlepsze jak dotąd osiągnięcie Francuza.
Arcydzieło – tak czy nie? Na to już każdy odpowiedzieć musi sobie sam. Ja swoją prawdę zawarłem odpowiednio między wierszami oraz rzecz jasna w ocenie i mam nadzieję, że większość osób się ze mną zgodzi. Tak czy siak nie można tego tytułu zignorować – taka perła trafia się raz na ruski rok (tym razem był to 2010). Zdecydowanie polecam!
Bardzo oryginalny Desplat. Świetna do muzyka, w filmie brzmi niesamowicie.
Dla mnie drugi najlepszy soundtrack AD2010. Smoka niestety za bardzo kocham. 🙂 Ale wyśmienita to muzyka, oryginalna i pomysłowa.