Raz na jakiś czas w kinach pojawia się film, który coś zmienia. Nieważne czy robi rewolucję, czy wnosi lekką świeżość lub jedynie zmianę punktu widzenia pojedynczych osób. Ważne, że staje się w pewien sposób wyjątkowy. A taki właśnie jest debiut fabularny Zacha Braffa. Jego "Garden State" (Braff także napisał scenariusz i zagrał główną rolę, więc jest to bardzo autorski projekt) to film pełen ciepła, humoru i ekranowej magii. Na te elementy z pewnością duży wpływ miała świetna oprawa muzyczna. Tu przyznać muszę, że tak bezbłędnie dobranej, a następnie wydanej składanki, nie sygnowanej przy tym nazwiskiem Tarantino, raczej nie spotyka się w sklepach zbyt często.
Trzynaście utworów o łącznym czasie trwania zbliżającym się do godziny – tyle trwa płyta ze ścieżką dźwiękową do opisywanego filmu. Same piosenki, wszystkie w podobnym stylu i klimacie rockowo-popowym (odstaje nieznacznie tylko "Lebanese Blonde", brzmiące nieco "orientalnie", ale ponieważ także w filmie pojawia się akcent wschodni, to jest to zrozumiałe). Co więcej, nie są to stare, ograne szlagiery, choć i takie tutaj znajdziemy ("The Only Living Boy in New York" duetu Simon & Garfunkel). Wszystkie piosenki są dość spokojne, ale radosne i rytmiczne, choć i nie brakuje bardziej sentymentalnych ("I Just Don't Think I'll Ever Get Over You"). Wszystkie są bardzo dobre, znakomite rzekłbym nawet, i trudno mi podać tu jakiś lepszy i gorszy przykład. Wszystkich słucha się tak samo rewelacyjnie i łatwo, choć kilka z nich zależy od nastroju słuchacza w danej chwili. Ja przez to nie "kupiłem" wszystkich numerów tak od razu – dla przykładu podam ostatnią krążkową pozycję, czyli "Winding Road" (co ciekawe, wykonane przez ówczesną dziewczynę Braffa, Bonnie Somerville – na co dzień aktorkę).
Nad wszystkimi kawałkami nie ma jednak sensu się bardziej rozpisywać (stąd recenzja taka krótka), ani też szukać w nich jakiegoś klucza, bo i po co – to czysty fun z sercem. Napiszę jedynie, że słuchając tych piosenek odniosłem wrażenie, jakby pochodziły ze spokojniejszych, odległych, lecz w jakiś sposób bliskich sercu miejsc; z ulotnych czasów, które już nie wrócą (a może nigdy ich nie było…?). Podobnie zresztą, jak sam film, którego magia tkwi m.in. we wrażeniu, jakby akcja działa się w jakimś wyidealizowanym, nieistniejącym punkcie na mapie. Tak więc pod tym względem muzyka i obraz uzupełniają się idealnie, tworząc swoiste yin-yang.
Muszę zaznaczyć, że ocena – choć wysoka – może być lekko nieobiektywna, acz staram się jak mogę. Po prostu wisi nade mną "fatum" miłości do filmu, oraz fakt, iż dobrana muzyka trafiła w mój gust idealnie. Na pewno osoby z filmem nie zaznajomione, ani nie "bywające" w takich kręgach muzycznych, nie będą aż tak zadowolone. Przyznam jednak, że już dawno od żadnego krążka nie biło tyle ciepła i pozytywnych uczuć, bo choć jest to prosta składanka, to jednak ma w sobie to coś. Z całą odpowiedzialnością więc polecam – myślę, że każdy znajdzie tu coś, co mu się spodoba, oczaruje, w czym będzie mógł się zatracić. A jeśli nie, to zawsze można iść się wykrzyczeć…
0 komentarzy