Słuchajcie, ludziska, słuchajcie! Wielcy i czcigodni baronowie z rodu Home Box Office, znów postanowili uradować swych wiernych poddanych. Po wielkim sukcesie pierwszego sezonu „Gry o Tron”, który zapełnił ich skarbce złotem, zabrano się za kolejny tom słynnej serii George’a R.R. Martina. I zaprawdę powiadam Wam, iż oczekiwania były ogromne! Podsycali je zresztą królewscy posłańcy coraz to nowymi przyśpiewkami o wielkiej i epickiej bitwie, jakiej nie było nam jeszcze dane ujrzeć na małym ekranie. Lecz, gdy nastała ta wiekopomna chwila, miliony podwładnych poczęło szeptać między sobą o zdradzie w trakcie emisji – niezwykłe misterium zaczęło podupadać. Wraz z upływem czasu szepty przerodziły się w, dla wielu bluźniercze, słowa – coraz więcej mówiono o dopadającym lud znużeniu, a wielu heretyków krzyczało nawet o upadku nadziei na solidną kontynuację. Mężowie zza wielkiej wody, producentami zwani, zbytnio zlekceważyli plebs, sądząc, iż miast wciągającej treści, zaspokoją ich żądze juchą i cyckami oraz lekkim odorem fekaliów i niewyparzonym językiem. Wprawdzie spora rzesza wasali wciąż posłusznie płaci daninę, to jednak Ejczbiowianie winni się mieć na baczności – chyba, że niestraszny im bunt i bankructwo…
Zwróćmy jednak nasze lica na serialową przygrywkę. Wielu uczonych w filmowej muzyce liczyło, iż Ramin Djawadi – bard z dworu Wielkiego Księcia Zimmera – uda się na banicję, po tym co zagrał poprzedniej zimy. On jednak, jak gdyby nigdy nic, wjechał na swym irańskim, acz trenowanym w Germanii rumaku, do komnaty nagrań. Nie musiał się zresztą niczego obawiać. Choć fanfary pierwszego sezonu były wątłe, tak popularność serii sprawiła, że dla wielu stały się kultem, jakkolwiek poza czołową nutą nic nie kojarzyli. Mógł więc Djawadi spokojnie pisać dalej – bez próśb o wsparcie zimmerowskich hord, jak to nierzadko w przeszłości bywało. Najwidoczniej jednak bogowie byli dlań łaskawi, boć nuty wychodzące spod jego pióra zdają się być już lepsze. Wciąż może niegodne one wzmianki w królewskich księgach, lecz przynajmniej bez opijania się winem idzie ich słuchać.
Na zdecydowanie lepszy odbiór oprawy wpływa jednakoż i sposób prezentacji przez kupców z Varese Sarabande. Ich drugi album jest o 15 minut krótszy względem poprzednika, przez co nie ma dłużyzn spowodowanych mało strawnym i nieciekawym doborem materiału. Poetyka nie uległa co prawda większym zmianom i muza dalej oparta jest głównie o smętną wiolonczelę oraz instrumenty perkusyjne – wszak każdy szanujący się trubadur lubi grywać w swej stajni na garach. Oczywistym jest, iż wiele tematów z przedniej płyty znów tu usłyszymy. Ku zaskoczeniu wielu, Djawadi rozwija jednak i wzbogaca ich dźwięczność, sprawiając iż brzmią bardziej melodyjnie i dojrzale. Zaiste dalej jest to bardzo proste, tu i ówdzie toporne granie, utrzymane w stylu wywodzącym się z pałacu w Santa Monica, ale wreszcie muzyka zdaje się mieć głowę, ręce i nogi, ergo oferuje coś więcej, niżli tusz pod prolog. Na potrzeby drugiego sezonu, Djawadi stworzył zresztą parę nowych motywów.
Jednym z ważniejszych jest wątek Stannisa („Warrior of Light”), który może i nie zachwyca, lecz posiada coś niepokojącego i wyróżnia się w obrazie. Jako, że część akcji dzieje się w położonym na pustyni mieście Quarth, score wzbogacono też o lekkie, zahaczające ciut o aurę arabską, orientalne brzmienie. Dyć jest to biedny orient, acz swą rolę zdaje się dobrze spełniać. Całkiem nieźle Djawadi radzi sobie też z aranżacją starych zapisów nutowych. Trudno nie kryć zdumienia, słuchając mocnego „The Throne is Mine”, opartego o temat Westeros, który uprzednio raził tandetą i kiksował. Również lepiej brzmi rozbudowana wersja motywu związanego z Murem i skrytą zań krainą lodu. Ońgiś cechujący się wprost niezwykłą nijakością, tym razem „We Are The Watchers On The Wall” prezentuje całkiem niezły underscore, któremu daleko do bycia eunuchem. Mniej dziwowania może wywołać za to „Mother of Dragons”, będące parafrazą finałowej ilustracji smoczych narodzin. Motyw ten, który już na poprzedniej płycie przykuwał uszy, tutaj promienieje niczym Złote Prosię.Dobrze wypada też nowa wersja tematu Starków w przejmującym „Winterfell”. Kompozytor w ogóle przysiadł nad liryką swego dzieła. Wychodzi mu to z różnym skutkiem i słychać, iż to bardziej muzyczny kowal, niż utalentowany mozaik delikatnie układający zmyślne witraże. Lecz czasem, miast dźwięków z kuźni, dochodzą nas ładne i delikatne melodie, jak chociażby „I Am Hers She Is Mine” czy „House of Undying”.
Niestety, przy utworach akcji w artyście znów budzi się rzemieślnik. Tym samym wszelkie utwory z wielkiej bitwy, która wcale nie okazała się taka imponująca, są oparte na tej samej, prostackiej zasadzie: naprzemiennej aranżacji wątku głównego i Stannisa, z mocnym podkładem bębnów. Wprawdzie w kawałku „Don’t Die With A Clean Sword” efekt ten nawet przystoi, ale już w „Wildfire” i „Stand and Fight” robi się nudny i przewidywalny, jak niektóre z tyrad serialowych bohaterów. W ogóle pod względem akcji i dynamiki Ramin nie wyciągnął wielu wniosków względem poprzedniej serii. Dalej opiera je o sekcję perkusyjną, czasem wprost jej nadużywając, jakby chciał się pojedynkować z lordem Larsem Ulrichem lub sir Joe Jordisonem o tytuł najgłośniejszego rycerza heavy-metalowego zamczyska.
Ciekawostką jest obecność grajków z The National w „The Rains of Castamere” – pieśni rodu Lannisterów, do której słowa napisał sam Martin. Początkowo wydać się może ona trochę zbyt powolna i bez wyrazu, lecz zyskuje wraz z kolejnym odsłuchem i nie można odmówić jej nastroju. W sumie byłby to idealny kawałek zwieńczający płytę, ale miast niej otrzymujemy niestety nieciekawe „Three Blast” z toporną aranżacją tematu przewodniego, który jednakoż nawet dobrze sprawdza się na małym ekranie. I tu pojawia się najważniejsze pytanie, nad którym głowią się mędrcy znanego świata: jak to granie wypada w serialu?
Przeważnie ilustracja nie gryzie się z obrazem, jak to miało miejsce w poprzedniej serii – acz i tu pojawia się sporadycznie, zazwyczaj wtedy, kiedy trzeba. Przez gros odcinków, pomijając dwa finałowe, z których w 70% skomponowano ten soundtrack, przemyka bowiem cisza. Azaliż winno to dziwić, skoro dopiero w nich, poza (nazbyt długimi) oracjami bohaterów, coś zaczyna się dziać? Przy czym podkład tłem stoi – rzadko wybija się na pierwszy plan, często wcale nie zwracamy nań uwagi, a nawet i niknie gdzieś w narastającym wirze zdarzeń. Przeto lekki postęp, acz brak wielkiej zmiany można w kajeciku odhaczyć.
Tym samym baty znów ominą nadwornego minstrela, lecz jego twór nie uchroni go przed dalszą harówką, gdyż wciąż musi jeszcze wprawić się w swoim fachu. Dobre wrażenie, jakie sprawia jego score związane jest bardziej z niesmakiem poprzedniej roboty. Pobłażamy Djawadiemu wszelkie wady i prostotę tego, co w swej pracowni dotąd spłodził. Mając w pamięci tortury porównywalne z łamaniem kołem, jakie zgotowała nam pierwsza odsłona „Gry o Tron”, druga jawi się bowiem bardzo porządnie. Lecz mimo przebłysków, to ciągle za mało, by zasłużyć na peany, uczty z tłustym cielcem i lejącym się strumieniami winem oraz innymi rozkoszami. Cóż, dobrze, że przynajmniej zwierzęta się już nie płoszą…
W dobie cieniastych filmow, to coraz lepsze seriale daja mozliwosc pokazania mozliwosci kompozytorskich. Czy nikt nie rzuci wyzwania Giacchino, Goldowi? Tyle fanow do zgarniecia, a ci na main titles nie poprzestana.
Plyty do sezonu 1 i 2 to bardziej promocja serialu niz jego muzyki, takie 2 ladne okladki stojace obok ksiazek/dvd. Czekam na serial w dobrym kompozytorem