Śpiewający Vinnie Jones? To nie może być dobry znak. A jednak! Choć aktor gra tutaj drugie skrzypce, a całość ma swoje gorsze fragmenty i nie do końca wykorzystuje potencjał, to „Galavant” stanowi przyjemny, zgrabny, a przy tym zrobiony z głową kawałek dobrej zabawy. Dosłownie ‘kawałek’, bowiem ten skromny, 8-odcinkowy serial przemknął niemalże niezauważenie przez ekrany telewizorów i świadomość odbiorców, a jego słabe notowania nie dają dużej nadziei na dalszą kontynuację losów tytułowego zawadiaki. Na pocieszenie pozostaje więc ścieżka dźwiękowa, która wszak niesie fabułę na swoich barkach.
Album jest przy tym równie niepozorny i podobnież urodziwy, co poszczególne epizody. Ledwie pół godziny grania i 14 ścieżek, to stosunkowo mało – nawet, jak na prześmiewczy, niezobowiązujący styl całości, który nie musi trafić do każdego. Obok świetnych, ciekawych utworów, jakie mogą pochwalić się zarówno ciętym, niegłupim tekstem oraz atrakcyjną linią melodyczną, znajdziemy tu także kilka słabszych, nijakich momentów, o których szybko zapomnimy (głównie końcówka materiału). Cóż, zdarza się i najlepszym – a do takich z pewnością należy zaliczyć duet Alan Menken/Glenn Slater, który zadbał o odpowiednio wysoki poziom muzyczno-merytoryczny. Ich wybór nie był zresztą przypadkowy, gdyż „Galavant” to taki swoisty spin-off „Tangled” (twórcą obu jest Dan Fogelman).
Szczęśliwie (?) nie znajdziemy tu jednak bezpośrednich odniesień w nutach. Owszem, i tu i tam mamy do czynienia z radosną odmianą musicalowego popu, jakim poszczególne postaci komunikują się w najważniejszych momentach, częstokroć bardziej recytując zwrotki, niźli faktycznie śpiewając. A i sam śpiew bogato uzupełniają okazjonalne, ‘suche’ dialogi. Na tym – i na zbliżonym humorze, w „Galavancie” ciutkę doroślejszym z oczywistych względów – podobieństwa się jednak kończą. Abstrahując już od tego, że w serialu nie znajdziemy zwykłej muzyki ilustracyjnej, w której Menken mógłby samoistnie zabłysnąć.
Przy całej tej znikomej oryginalności „Galavanta”, trzeba twórcom bezsprzecznie oddać niczym nieskrępowaną frywolność. Żadna z prezentowanych tu piosenek nie wydaje się zrobiona na siłę, w każdej jest sporo polotu i zabawy, jaka udziela się nawet bez znajomości fabuły. W dodatku wszystkie przeboje są odpowiednio proste i przejrzyste – już sam tytuł mówi o konkretnym kawałku właściwie wszystko. Co bynajmniej nie psuje radości z odsłuchu, który bez problemu wprawia w pozytywny nastrój, powodując banana na twarzy.
Nieco gorzej ma się sprawa z różnorodnością dźwięków i nastrojów. Chociaż każda piosenka proponuje nam nieco inne podejście do tematu, tempo i zestaw głosów (zwracam przy tym uwagę na kilka gościnnych występów współczesnych legend komedii), to z czasem trudno oprzeć się wrażeniu nadmiernej jednorodności. Im dalej w las, tym bardziej wszystko zdaje się do siebie zbyt podobne, niemalże na jedno kopyto.
Być może dlatego postanowiono pominąć niektóre z ekranowych hitów. Zabrakło „Hero's Journey” i „Stand Up” z odcinka 2, „Dance Until You Die” (odc. 3), „I Can't Believe We're Almost There” (odc. 5) i „I Love You” (odc. 6). Wątpię jednak, by ich obecność jakkolwiek zaszkodziła odbiorowi krążka i/lub wydłużyła go ponad miarę – w większości są to bowiem niezwykle sympatyczne propozycje. Dobrze natomiast, że darowano sobie kolejne aranżacje tytułowego tematu, bo wtedy faktycznie można by było pisać o lekkim zmęczeniu materiału.
Ale tak się nie dzieje. Optymalnie dobrany krążek i jego – mimo wszystko – niebanalna, burleskowa wymowa nie sprawiają zatem zawodu, tworząc cieszącą ucho pozycję, która sprawnie funkcjonuje w filmowej materii oraz spokojnie broni się poza kontekstem. Na dłuższą metę nie jest to może nic przełomowego, ani tym bardziej wielkiego, lecz z pewnością warto „Galavantowi” poświęcić te kilka chwil – miejscami to doprawdy przednia zabawa.
0 komentarzy