W końcowej fazie II Wojny Światowej wojska alianckie przygotowywały się do ostatecznego natarcia na oddziały niemieckie. Brygada amerykańskich czołgistów, niesiona na fali kolejnych zwycięstw swojej armii, przemierzała miasteczka, by umocnić swoją pozycję na terytorium wroga. Wśród oddziałów szczególne miejsce należało do M4 Shermana, czołgu zwanego Furią, którym dowodził sierżant Wardaddy (w tej roli Brad Pitt). O losach maszyny i jej dzielnej załodze opowiada najnowszy film Davida Ayera, zatytułowany „Furia” właśnie.
To bardzo zręczna reanimacja konwencji wojennej, która już dawno nie była prezentowana z podobnym rozmachem i realizmem. „Furia” zaskakuje pod wieloma względami. Jest niezwykle brutalna, bardzo dobrze zagrana i, choć fabularnie powiela cały szereg schematów podobnych produkcji, jest jak najbardziej udanym przedsięwzięciem. Zasługi można tu w zasadzie rozdzielić po równo, nie pomijając przy tym znaczącego wkładu muzyki.
19 września 2013 roku do projektu zaangażowany został Steven Price – świeżak na poletku filmowym, który spektakularnie zaznaczył swoją obecność rok temu, powalając konkurencję ilustracją do „Grawitacji”. Rok później Price powraca do ziemskiej atmosfery po wyczerpującej podróży w kosmos. Z kapsuły przesiada się do czołgu. I choć ciężko doszukać się wspólnego mianownika pomiędzy tymi dwoma przestrzeniami, Price wydaje się mieć idealne rozwiązanie, godzące oba miejsca akcji. Rozwiązaniem tym jest, nazwijmy to, kontrolowany chaos, który kompozytor zapoczątkował w „Grawitacji”, a którym teraz z szybkością światła, lub raczej działa maszynowego, atakuje na ogarniętym wojną lądzie.
Grawitacja na dobre przyciąga nasze zmysły, w momencie gdy Price odpala pierwszy utwór „April 1945”. Z albumowej otchłani docierają nas rytmiczne chóry i agresywna orkiestra operująca nieprzyjemnymi dysonansami na gitarę, smyczki i komputerowo wymodelowane pulsacje. W nielicznych szczelinach słychać oporny dźwięk skrzyni biegów czołgu, jego zamykający się właz, a także brzdęk obijających się o siebie żołnierskich nieśmiertelników. Imponująca gama jak na otwarcie, tym bardziej, że pod koniec całość gwałtownie hamuje, zatrzymując się na pojedynczych skrzypcach oraz kilku nutkach na fortepian. Jedno jest pewne – Furia jest w grze, a jej załoga zabiera się za, jak przekonuje, „najlepszą robotę jaką wykonywali w swoim życiu”.
W „Grawitacji” nie było wiele akcji. Nie przeszkadzało to jednak Price’owi zbudować iście gigantyczną fakturę muzyczną, sprawiającą wrażenie orbity, po której kręcą się bohaterowie. Oddzieleni skafandrem od nienaturalnych dźwiękowych wydłużeń i szarpań, byli zanurzeni w podwójnym chaosie: miejsca i muzyki. „Furia” nie ma już tak dramatycznej podstawy, acz sam zamysł kompozytorski nie uległ zmianie. Jest ciężko, głośno i odrobinę mroczniej. Utwory takie jak „The Beetfield”, „Tiger Battle” czy „Crossroads” przeżuwają kolejne porcje elektroniki, na pozór eklektycznie zmieszanej z orkiestrą i ambientem. Ciekawe jest, że wszystkie ścieżki zachowują tempo idealnie zgrane z ekranowymi wydarzeniami. Kiedy działo Furii wali, Price uderza w kotły. Gdy natomiast robi się gorąco, próbuje przytrzymać napięcie pojawiającymi się znikąd smyczkami. Trzeba przyznać, że wspaniale mu to wychodzi, nawet jeżeli większość fragmentów to po prostu rozwinięcie zastosowań z „Grawitacji”.
Wspomniałem chóry – element nierozerwalny z wojennym graniem, czego przykładem chociażby „Szeregowiec Ryan”, „Ofiary Wojny” i ścieżki Jerry’ego Golsdsmitha. W omawianej pracy skala tego oręża nierozerwalnie wiąże się z częstym przywoływaniem fragmentów Biblii przez bohaterów. Jej niezastąpione w ciemnych czasach rozdziały podtrzymują na duchu ekipę czołgu, wierzących w romantyczny sens walki. Natomiast cytujący w języku niemieckim ustępy z Biblii Lutra chór nadaje całości dodatkowej siły. Z jednej strony implikuje on opatrzność, która przecież czuwa nad tymi dobrymi (wokaliza Lisy Hannigan), a z drugiej złowrogo przypomina o czającym się zewsząd wrogu (chór męski prowadzony przez Johna Smitha). Momentami ten drugi brzmi, jakby tworzyli go sami żołnierze Wehrmachtu, zwiastujący spustoszenie niczym jeźdźcy Św. Jana. Dodatkowo, zestawienie damsko-męskiego wokalu w „Refugees”, „Airfight” czy „Emma” przypomina walkę dobra ze złem. W „Furii” zabieg ten sprawdza się wyśmienicie, wyolbrzymiając znaczenie wroga i jego pozycji. Udało się to Price’owi brawurowo, zarówno na płycie jak i obrazie. Duży plus.
„Emma” – to tutaj pojawia się tak naprawdę jedyny temat zapadający w pamięć, co absolutnie nie ujmuje albumowi. Ot, taka specyfika gatunku. Śmiało można go przypisać głównemu bohaterowi – nieopierzonemu Normanowi, żołnierzowi ze stażem ośmiu tygodni. Tutaj kompozytor nie ma hamulców. Wypala melodią ilekroć wojenna zawierucha przerywa zawieszenie broni. Ujmuje to podręcznikowo. I nie jest to bynajmniej biografia generała Pattona, a bardzo krótki, wręcz przenośny elementarz dla kadetów. Mamy pianino, które wybija poszczególne trzy-cztery dźwięki w krótkich interwałach. Ta prostota, do bólu odtwórcza i przebiegłe chwytająca od pierwszego przesłuchania, ma przypominać jaki film oglądamy, kto te wojnę prowadzi, i kto ją wygrywa.
Choć w spokojnym temacie, zdecydowanie nadmiernie eksploatowanym w samym filmie, możemy doszukać się tuzina innych ścieżek, jest to ogromny krok naprzód dla Price’a, bowiem w końcu otrzymujemy temat z krwi i kości. Kurz po bitwie, zdjęcia ukochanych, szerokie pola i niekończące się rozmyślania o sensie walki – to jest właśnie ten temat. Nie tylko bardzo dobrze wypada on na ekranie (scena z kamienicą lub sama końcówka), ale również długo przypomina o sobie po seansie. Sprytna bestia z tego Price’a, tym bardziej, że do nagrania fragmentu użył mikrofonów z lat 40-stych. Miało być oldskulowo, a przy okazji imponująco. No cóż, wyszło (patrz także: „Norman” i świetny w końcówce „This Is My Home”).
Bardzo dziwne jest to, że największą bolączkę albumu dostrzeżemy w zasadzie dopiero w filmie. Myślę o nadmiernym sentymentalizmie i ilości emocji, jakie wyzwala ten spokojny, klawiszowy temacik, ale i nie tylko. W samym „Still In This Fight” dramaturgia budowana jest od A do Z, tak jak rok wcześniej w utworze „Don’t Let Go”. Po raz kolejny Price strzela jednocześnie z pistoletu i działa sterowanego satelitarnie. Wyrwane z kontekstu fragmenty akcji splatają się ze spokojem, niemalże rozpaczą, a stąd już na wyciągnięcie ręki „Grawitacja”. Nie ma co ukrywać, „Furia” to pod wieloma względami muzyczny sequel swojej młodszej siostry. Nacisk położony jest na identyczne akcenty, kompozytor mówi: patrzcie co mam do zaproponowania raz jeszcze. Po raz kolejny pokażę jak można zabawić się warsztatem zaszczepionym przez Hansa Zimmera, jak operować chórem przypominającym ten z „Transformers”, jak przemycić linię melodyjną tak bardzo podobną do „Ostatniego Samuraja”. To wszystko prawda. Tym razem jednak tor jest już odrobinę przetarty, a i gąsienica wydaje się mocno zużyta. To niewątpliwie są minusy, które w ostatecznym rozrachunku jednak nie odbierają frajdy obcowania z muzyczną „Furią”.
Wychodzi na to, że niebagatelną rolę w albumie odgrywa metodyka jaką Price się posługuje. Gdy ukazała się „Grawitacja”, wielu uznało ją za pracę przełomową, nikt tak nigdy nie wizualizował kosmosu przy pomocy dźwięków, nikt nie dobrał tak wybuchowej mieszanki smakującej tak dobrze poza ziemską orbitą. Gdy na te same składniki spuszczamy klapę czołgu i powoli ruszamy, jak prowadzi mapa, okazuje się, że wszystko smakuje tak samo. Lecz, gdy pojedziemy jeszcze dalej zorientujemy się, iż nastąpił rozwój. W przeciwieństwie do „Grawitacji”, „Furia” to ścieżka, tak jak film, rozwojowa. Muzyka podąża pewnym planem, a Price ten plan wzbogaca i świetnie realizuje. I nie wiem czy to zasługa tego nagłego uniwersalizmu, który udało się kompozytorowi osiągnąć na dwóch odległych biegunach. Czy to jest dowodem jego niepodważalnego talentu, czy wręcz przeciwnie? Wydaje mi się, że proponowany w „Furii” styl jest kolejnym krokiem naprzód, stawianym przez Hollywood przy okazji ambitnych superprodukcji. To taka przesiadka z Shermana montowanego przez chłopaków z RCP do Tygrysa, jakim dowodzi – zdaje się, osamotniony – Steven Price. Pytanie, jak daleko dojedzie ten ostatni?
Bardzo wnikliwa recenzja muzyki, którą wielu uzna za powtórkę z rozrywki. Właściwie zgadzam się z większością tez. Price wykonał krok naprzód względem „Grawitacji”, mimo że operuje podobnymi (względnie identycznymi) schematami. Świetne chóry, patos bez kiczu, znakomita ekspozycja w filmie. Płyta za długa, ale znacznie mniej hermetyczna od „Grawitacji”. Chyba pokusiłbym się o parę wyższych not na wrażeniometrze. Jest nadzieja, że Price nie zniknie jak wielu twórców zbyt wcześnie nagrodzonych Oscarem.
Bardzo dobry tekst – w filmie muzyka przyjemnie mnie zaskoczyła, bo mimo chórów i kilku bardziej podniosłych nut, jest bardzo gorzka i posępna, co dobrze sprawdza się z ekranowymi wydarzeniami. Price może jedzie na grawitacyjnych schematach, ale mimo wszystko nie odcina kuponów od swojej oscarowej kompozycji, a pokazuje wprawę i umiejętności.
Trochę tandetnie, ale sporo niezłych pomysłów. Gdyby chłopaki z RCP potrafili tak pisać do Clash of the Titans czy innych Transformersów…