Sześciu bezrobotnych kolesi z angielskiego Sheffield za namową obrotnego i cwanego Gaza postanawia zostać stripizerami, by zarobić troszkę kasy. Tak w skrócie można opisać fabułę komedii „Goło i wesoło”, które nie jest jednak prostacką komedyjką z humorem poniżej pasa, niczym „American Pie” czy jakiś inny „40-letni prawiczek”, ale niepozbawioną refleksji opowieścią o przełamywaniu wstydu, kompleksów oraz akceptacji siebie jako mężczyzny. Film okazał się kasowym przebojem i zdobył wiele prestiżowych nagród, w tym nominację do Oscara za najlepszy film i reżyserię. Statuetkę ostatecznie otrzymał film za… muzykę.
A mamy tutaj do czynienia ze śladową ilością instrumentalnego score’u, bo dominującą rolę pełnią piosenki. Wiadomo, że nic tak nie wywołuje podniecenia jak disco z lat 70. Na początek dostajemy jednak szybkie i zwinne „The Zodiac”, brzmiące jak kawałek z serialu policyjnego (te dęciaki). Niby to ograne numery, ale sprawdzają się znakomicie. Są przebojowe i ociekają erotyzmem, a w filmie dodają dodatkowego humorystycznego smaczku (wspomniane „Hot Stuff” puszczone w kolejce w urzędzie, gdzie nasi bohaterowie zaczynają podrygiwać;czy instrumentalny, niemal kabaretowy „The Stripper” – każdy to zna, tylko nie każdy wie, że to się tak nazywa).
Lecz nie zabrakło też utworów z czasów realizacji danej produkcji, czyli lat 90. Takie jest dyskotekowe „Moving On Up” oraz nagrane przez Toma Jonesa „You Can Leave Your Hat On” z finałowej sceny, gdzie panowie idą już na całość (banan na twarzy gwarantowany). O dziwo to jednak nie wywołuje zgrzytu ani konsternacji, tworząc zgrabną składankę, pełną pozytywnej energii oraz wzmagającej chęci na parkietowe pląsy. Niekoniecznie trzeba przy tym robić striptiz, ale jeśli ktoś odważny, może spróbować.
Swój niewielki udział w ścieżkę dźwiękową ma jeszcze kompozytorka Anne Dudley – wówczas znana jako członkini zespołu The Art of Noise. Czy jej praca zasługiwała na wyróżnienie Złotym Rycerzykiem za score do komedii/musicalu? Mam wątpliwości. Na albumie mamy zaledwie dwa utwory i obydwa utrzymane są w stylistyce… reggae. Mamy tutaj zarówno atakujące swoją melancholią dęciaki, sporadycznie wybijające się smyczki, gitarę akustyczną oraz harmonijkę ustną. Obydwie kompozycje opisują beznadziejną sytuację naszych bohaterów, którzy są już niepierwszej świeżości i w zasadzie o lepszej pracy oraz życiu mogą zapomnieć. Nawet mandolina przygrywa więc smutno (walc „The Lunchbox Has Landed”) – zwłaszcza jak na komedię.
Jeśli w samym wydawnictwie do czegoś miałbym się przyczepić, to do nowszej wersji „Flashdance… What a Feeling!” oraz przemielonej wielokrotnie przez rozgłośnie radiowe „We Are Family”, które wywołuje we mnie jedynie odruch wymiotny. Niemniej reszta, mimo też dość częstego wykorzystywania w popkulturze, radzi sobie całkiem przyzwoicie. Muzyka ta ma za zadanie poprawić samopoczucie i sprawdza się na ekranie, a o to tu przecież chodzi.
Jeżeli komuś było jednak mało muzyki z „Goło i wesoło” i wydawało się, że już nic lepszego nie może go w tej kwestii spotkać, to wydawca postarał się także o drugi album, zawierający głównie muzykę filmem inspirowaną, czyli więcej dyskotekowego brzmienia z lat 70. Cieszy fakt, że w sporej części są to utwory mniej znane, chociaż stylistycznie utrzymane w estetyce znanej z pierwszego krążka. Więc obowiązkowo pojawiają się dęciaki, smyczki, rytmiczny bas oraz cały ten funk. Jest bardzo przebojowo, tanecznie, skocznie oraz przyjemnie jak diabli. A wszystko śpiewane przez obecnie już nieco zapomnianych artystów.
Czasami aura bywa rozmarzona (początek „More More More” i te seksowne, lekkie wokalizy plus fantastyczne solo trąbki w środki, czy francuskie w duchu „Cherchez la femme”), sporadycznie pojawiają się etniczne wstawki (chórki na początku „Going Back To My Roots” czy bębenki w „Turn The Beat Around”). Ale to tylko małe detale, drobne błyskotki nie zmieniające ogólnego brzmienia całości disco (ale nie polo).
Trąbki atakują, wręcz strzelają („Can’t Take My Eyes Off of You”), czasem zabrzmią pociągająco („Shame”). Instrumenty zapętlają się („Disco Nights” i „The Player”), nie brakuje klaskania („Hot Shot”), pojawią się nawet flety (zwiewne „You Know How To Love Me”), a wokale przyjemnie bujają w obłokach. Taka imprezowa płytka z rodzaju „The Best of 70.”, chociaż tutaj postawiono na mniej oczywistych wykonawców, co jest zdecydowanie na plus.
Na sam koniec płyty dostajemy ponownie dwie kompozycje Anne Dudley. Pierwsze to przesiąknięty melancholią walc „A Long Talk About Dancing”, grany znowuż przez tak standardowe instrumenty, jak harmonijka ustna, flety, smyczki i gitara akustyczna. W połowie ścieżki gitara zmienia tempo, dołącza reggae’owa perkusja, a my się zastanawiamy nad losem bohaterów „The Full Monty”. W podobnym tempie utrzymane jest „A Short Talk About Suicide”, czyli dostajemy dwa utwory troszkę na jedno kopyto. Niemniej to bardzo przyjemne kopyto, chociaż troszkę nie pasujące do reszty.
Jak zatem można określić muzykę do „Goło i wesoło”? To zdecydowanie taneczna, niemal dyskotekowa składanka zanurzona w latach 70., jakiej na rynku muzyki filmowej nie było chyba aż do „Marsjanina”. Muzyka pani Dudley gra tutaj na nieco innych tonach i próbuje wnieść odrobinę powagi, co się udało. Ale żeby od razu wręczać Oscara? No nie wiem, nie wiem…
Panowie, jeśli chcecie zatańczyć ze swoimi kobietami (albo dla nich zrobić striptiz), te dwie płyty są odpowiednim materiałem na te eksperymenty. To bardzo seksi albumy, którym nie jestem w stanie dać niższej oceny niż cztery. Zbyt dobrze się na nich bawiłem 🙂
0 komentarzy