Studio Walta Disneya na dobre powróciło do gatunku, z którego jest najbardziej znane – animowanego musicalu. Po sukcesie „Zaplątanych” nie mogło być inaczej. Sklepy z zabawkami zapełniły się więc smukłymi, wielkookimi księżniczkami, rozkoszna słodycz znów spływa z ekranu, a miłośnicy muzyki filmowej otrzymują pokaźne pakiety uroczych piosenek.
Za muzyczną warstwą „Krainy lodu”, co stanowi pewne zaskoczenie, nie stoi nieśmiertelny Alan Menken, tylko małżeński duet Kristen Anderson-Lopez i Robert Lopez. Para pracowała wcześniej przy udanym „Kubusiu i przyjaciołach”. Teraz jednak zmierzyła się z dziełem większego formatu, murowanym, familijnym hitem.
Zaproponowane przez nich piosenki to udany musicalowy pop. Nie mają jakiejś charakterystycznej cechy, po prostu łatwo wpadają w ucho i ładnie puentują poszczególne wątki. Wykreowane na przebój filmu „Let It Go”, ze względu na mocne partie fortepianu i zadziorny wokal Idiny Menzel, przywołuje w pamięci nieco zapomnianą artystkę Vanessę Carlton. Na płycie znajduje się też ostrzejsze wykonanie Demi Lovato.
Nie gorzej wypada „For the First Time in Forever” – muzyczna wizytówka głównej bohaterki, mocno osadzona w disnejowskiej konwencji. Głębokie partie smyczków nadają jej szlachetności, a całość niesie głos Kristen Bell, dokładnie taki sam, jak wszystkich poprzednich księżniczek Disneya. Ciekawe zresztą, jak studio przez tyle lat wynajduje te identyczne słodkie głosiki.
Piosenki wybrzmiewają przez pierwszą część płyty ze ścieżką dźwiękową. Potem następuje zwrot ku muzyce ilustracyjnej. Nie przepadam za tego rodzaju rozwiązaniem, wytrącającym chronologiczny porządek. Zapewne jest to ukłon w stronę słuchaczy, którzy po przesłuchaniu piosenek, wyłączają odtwarzacz. Inna sprawa, że pod resztą kompozycji nie podpisali się już Lopezowie, a Christophe Beck. Niesie to ze sobą pewne minusy.
Beck (z trudnych do wytłumaczenia powodów) właściwie nie korzysta z tematów, jakie można zaczerpnąć z piosenek. Z tego względu muzyka do „Krainy Lodu” faktycznie rozbija się na dwa osobne bloki. To oczywista wada. Filmowi odbiera muzyczną wyrazistość, a płytę czyni nie do końca spójną. Beck co prawda pozwala sobie na daleko idący eklektyzm, lecz ani razu nie skręca w stronę popu.
Próbuje natomiast nadać muzyczną tożsamość fikcyjnemu królestwu Arendelle. Z jednej strony reprezentują je poważne chóralne, o pierwotnej sile, nawiązujące do skandynawskiej stylistyki scenografii („Vuelie”, „Heimr Arnadalr”), z drugiej lżejsze, ciepłe utwory na pełną orkiestrę („Coronation Day”). Gdy akcja nabiera tempa, te założenia rozmywają się na rzecz czystej użytkowości. W muzyce akcji Beckowi najbliżej jest tu do twórczości Johna Powella. Królują te same, mocno zrytmizowane, ale bogate w różnorodne brzmienia, szalone rajdy („Wolves”). Z czasem pojawia się więcej silnie emocjonalnego dramatyzmu, którego dodają pociągłe frazy dęciaków („Whiteout”).
Trudno mieć zarzuty o samo brzmienie, jest klasycznie piękne, a zarazem wielobarwne – może nie tak fantastyczne jak u Menkena, ale na wysokim poziomie. Beck unika też zbyt wyraźnego czerpania z twórczości innych kompozytorów. Zawodzi jednak nieco warstwa tematyczna, tak ważna w tym gatunku. Pojawia się jeden, rzeczywiście świetny motyw – „The Trolls” oparte na krótkiej, tajemniczej melodii, przesiąkniętej dziwnym, smutnym spokojem. Poza tym jednak niewiele utworów się wyróżnia. Co prawda samych tematów jest sporo, szczególnie w pierwszej części kompozycji, ale Beck niechętnie je powtarza, żadnemu nie nadaje również rangi motywu głównego. Z tego względu giną one, nie pozostając na dłużej w pamięci.
Dlatego właśnie w większym stopniu należało w muzykę ilustracyjną wpleść melodie z piosenek. Całość stałaby się wówczas bardziej zwarta i wyrazista. Kompozycja Becka jest jednak bardzo porządna. Nie wyróżnia się w jakiś szczególny sposób, ale to ten poziom ogólnej porządności, którego nie wypada przegapić. Zwłaszcza, że w tej samej cenie do posłuchania jest kilka naprawdę sympatycznych, przebojowych piosenek, z których co najmniej jedna z pewnością zawalczy o Oscara.
P.S. W sprzedaży znalazła się również dwupłytowa edycja deluxe. Jej najciekawszą częścią są piosenki, które ostatecznie nie znalazły się w filmie. Poza tym jednak jest to propozycja wyłącznie dla zadeklarowanych fanów filmu.
Jak dla mnie średniak z momentami. Piosenki w większości irytują i nie mają tej klasy co Tangled. A score, jak sam trafnie zauważyłeś – raczej niezbyt pamiętny, nic specjalnego sobą nie prezentuje, choć to dobre rzemiosło.
Piosenki są ładne, aczkolwiek nic oryginalnego w nich nie pokazali (czasami miało się wrażenie że zaraz na ekran wyskoczy Roszpunka i zacznie śpiewać razem z Anną…). Score – faktycznie trochę się zatracił, może oprócz jednego tematu, który rozpoczyna cały film. Po nim pomyślałam: „Stworzyli coś fajnego!”. W sumie zamknęli film czymś podobnym, aczkolwiek w trakcie filmu nie zbliżyli się do tego poziomu…
Score poniżej krytyki, zdecydowanie gorszy od Tangled. 3 z porywami do 3+ za vuelie.