O rany! Kolejny remake, kolejny film o wampirach, kolejny Djawadi! Taka była moja pierwsza reakcja, kiedy dowiedziałem się o nowej wersji jednego z klasycznych horrorów lat 80-tych, w dodatku z muzyką Ramina Djawadiego – autora tak niesławnych hitów, jak „Iron Man”, „Clash of the Titans”, czy tegoroczne „Game of Thrones”. Nic więc nie wskazywało, aby z tego projektu miało wyjść coś dobrego. A tu niespodzianka! „Postrach nocy” okazał się bowiem naprawdę fajnym, lekkim filmem grozy, który potrafi dać widzowi sporo frajdy. Spora w tym zasługa Colina Farrella, którego wampir – w przeciwieństwie do tych, którymi raczy nas Stephanie Mayer – ma naprawdę ostre kły i charyzmę. O dziwo, także Djawadi pokazał klasę, a jego muzyka bardzo dobrze współgra z obrazem.
Ilustrację oryginalnej wersji z 1985 roku napisał Brad Fiedel, będący wtedy na fali dzięki „Terminatorowi” Camerona. Stworzył on typową dla siebie i dla tamtego okresu, lekko awangardową elektronikę, która, co trzeba przyznać, po latach brzmi już nieco topornie. Na szczęście Djawadi, zamiast bezmyślnie kopiować styl Fiedela, postanowił obrać bardziej klasyczną drogę. Jego „Fright Night”, mimo użycia elektroniki, jak i też bardzo lubianej przez Djawadiego gitary elektrycznej, oparty jest w dużej mierze na tradycyjnym, orkiestrowym brzmieniu. Poza pewnymi elementami jest to właściwie typowa ilustracja do horroru, ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Mamy więc posępnie i niepokojąco brzmiące smyczki, ponury nastrój i sukcesywne budowanie napięcia, które w odpowiednich momentach podkreślane jest mocnymi uderzeniami, mającymi potęgować efekt zaskoczenia i przerażenia. Nie zabrakło też zawodzącego w tle chóru, który mógł zostać jednak mocniej wyeksponowany, gdyż często ginie w tle. Niestety, jak to w tym gatunku bywa, dominuje głównie underscore, który perfekcyjnie spisuje się w filmie, ale na płycie traci swą moc, stając się miejscami jedynie ścianą dźwięku.
Mimo wszystko trzeba oddać kompozytorowi, co kompozytorskie. Djawadi miał wyraźny pomysł na ten score i zrealizował go praktycznie w 100%, co też nieczęsto się w jego karierze zdarza. „Fright Night” prezentuje się o niebo lepiej od choćby „The Unborn” – innej ścieżki grozy od tego irańsko-niemieckiego twórcy. Zresztą mimo stricte ilustracyjnego charakteru, nie brzmi ona na płycie tak źle, jak można by przypuszczać. Spora w tym zasługa choćby świetnego motywu przewodniego, który wychowanek Hansa Zimmera stworzył. Po raz pierwszy możemy go usłyszeć (temat, nie Zimmera) w otwierającym „Welcome to Fright Night”, ale w pełnej krasie rozbrzmiewa w finalnym utworze tytułowym. Zresztą motyw ten przewija się właściwie przez całą płytę, często tylko fragmentarycznie. To jak na razie bodaj najlepszy utwór, jaki wyszedł spod ręki Djawadiego. Kawałek jest dynamiczny, chwytliwy, a dzięki wzbogaceniu go o dźwięk organów zyskuje fajny klimat, który doskonale oddaje lekko horrorowatą, a przy tym i lekko kiczowatą poetykę filmu. Przy czym Djawadi zachowuje w nim pełną powagę i stosowną grozę, unikając tym samym pastiszowo-jarmarcznego stylu, jaki przy pomocy tych samych instrumentów obrał Thomas Newman w „The Lost Boys” – innym wampirycznym klasyku ery VHS.
Poza tematem głównym, warto polecić też „400 Years of Survival” z posępną i zarazem przejmującą kobiecą wokalizą; równie dobre, lekko chóralne „Gotta Light”, czy też wyluzowane kawałki pokroju “How to Kill a Vampire” i “Let’s Go Kill Something”, w których Djawadi przypomina trochę o swoich muzycznych korzeniach, sięgając czasów, kiedy to grywał na gitarze elektrycznej w mało znanych, niemieckich zespołach rockowych. Reszta utworów, choć technicznie też prezentuje dobry poziom, może już razić swoją ilustracyjnością – na płycie nie oferują one już tych samych emocji, co w filmie. Na szczęście całości słucha się nawet nieźle, w czym bardzo pomaga zjadliwy czas albumu, dzięki czemu wszelkie objawy pokroju dłużyzn i nudności występują sporadycznie i nie są zaraźliwe.
Trudno porównywać „Fright Night” do legendarnych prac Christophera Younga i Jerry’ego Goldsmitha – to po prostu inny kaliber. Muzyka niewolna wad, nieodkrywająca Ameryki i na dłuższą metę mało oryginalna. Ale, mimo wszystko, to pozytywne zaskoczenie – głównie dlatego, że Djawadi zamiast sztucznego, syntetycznego eksperymentowania postawił na sprawdzone, klasyczniejsze brzmienie. Tym samym pokazał, że jednak coś tam wie o ilustrowaniu i stworzył partyturę, która nie tylko nie gryzie się z obrazem, ale wręcz świetnie go uzupełnia. Partyturę nawet więcej, jak poprawną i – co najważniejsze – klimatyczną i zrobioną z pasją. O jakimś wielkim przełomie w jego karierze trudno co prawda mówić, niemniej to z pewnością jedna z lepszych jego prac na dzień dzisiejszy. Pozostaje tylko liczyć na więcej takich niespodzianek w przyszłości.
W calosci nie przesluchalem,ale temat przewodni jest naprawde dobry.
Partytura nawet więcej niż poprawna? Wg mnie nie. Ale gniota nie ma.
Kolejny banalny, powtarzalny ale dobry Main Title. No no, czekam na kolejny score
byście zrecenzowali MoH Djawadiego
Najlepsza i najrówniejsza praca w karierze Djawadiego, brawurowo wypadająca w filmie, obdarzona świetnym tematem, nie najgorzej radząca sobie na płycie, ofiarująca bogate, soczyste brzmienie, choć nie pozbawiona wad danym filmom grozy. Mocne 3.
Nie sądziłem, że kiedyś napiszę to o ścieżce Djawadiego, ale podoba mi się! W samym filmie rewelacyjna, na albumie gorzej, ale to i tak najlepsze co do tej pory spod jego ręki wyszło.