Po nużącej „Alicji w Krainie Czarów” wydawało się, że współpraca z Disneyem nie wychodzi Timowi Burtonowi na dobre. Surrealistyczna wyobraźnia oraz specyficzne poczucie humoru reżysera zostały wyraźnie stłamszone przez studio. Tym razem jednak nietuzinkowy artysta w pełni rozwinął skrzydła, tworząc jeden ze swoich najlepszych filmów, który intryguje eklektycznym klimatem zbudowanym poprzez połączenie ekspresjonizmu niemieckiego i klasyki kina grozy z typową historią w duchu kina rodzinnego, a także bawi świeżym dowcipem – 100% Tima Burtona.
Pierwszy wspólny film pozostawił też niedosyt w przypadku pracy Danny’ego Elfmana. Wprawdzie kompozytor uraczył „Alicję…” najbardziej udanym od kilku lat tematem przewodnim, ale w pozostałej części partytury zwrócił się ku sztampowym rozwiązaniom – być może również w wyniku nacisków studia albo jego wyobraźnia nie została po prostu dostatecznie pobudzona przez mierny obraz. Artysta na pewno nie powinien cierpieć na brak inspiracji przy „Frankenweenie”, a niestety ponownie, ku zdziwieniu słuchacza, spenetrował wyeksploatowane rejony swojej sfery kreacyjnej, jakby nie chciał pobawić się potencjałem ilustracyjnym filmu.
Melodyka zawsze była jedną z najmocniejszych stron Elfmana. W tej kwestii na szczęście nic się nie zmieniło. Filarem kompozycji są dwie myśli muzyczne: urokliwy, ‘pieski’ temat Sparky’ego, przywodzący na myśl niewinną zabawę oraz motyw ‘uczuciowy’, towarzyszący momentom uniesienia (smutku lub radości). I o ile oba są niewątpliwą przyjemnością w odsłuchu izolowanym, o tyle wraz z filmem wydają się być ekspresyjnie nieadekwatne, a to ze względu na fakt, iż jest on zrealizowany w stylizowanej technice fotografii czarno-białej. Główny materiał melodyczny jawi się jako zbyt pogodny i kolorowy. Dotyczy to zarówno jego treści, jak i orkiestracji (flety, klarnety, ciepła artykulacja smyczków, chór dziecięcy). Już sam tryb durowy zawiera pigment, który gryzie się z szarością obrazu. Trudno czynić z tego bezwzględny zarzut, ponieważ film niewątpliwie potrzebował tak zorientowanych emocjonalnie fragmentów. Zapewne obu twórcom chodziło także o kontrast – nieodłączny element ich estetyki. Jednak niekoniecznie każdy musi to odbierać w ten sposób. Być może dysonans w percepcji tego zestawienia wynika z indywidualnej sensualności słuchacza i na przykład wrażliwości na barwę dźwięku. Pytanie co na daną osobę silniej oddziałuje: efekt wizualny, czy charakter scen?
Gdy ciężar wymowy filmu przenosi się na mroczną stronę, Elfman wprowadza trzecią myśl muzyczną, ewidentnie zakrawającą już o autoironię, a mianowicie pięcionutowy ‘temat zła’, który ma niemal identyczną budowę, jak słynny „Batman Theme” (tylko skok o kwintę w dół, a nie kwartę w górę). Dowcip ten ma swoje uzasadnienie ekranowe – latawiec Viktora też ma kształt nietoperza, zaś jeden z potworów to krzyżówka tego zwierzęcia i kota. Świetne mrugnięcie okiem do fanów. Podczas seansu aż chciałoby się zobaczyć, jak rzeczone monstrum zastyga na tle księżyca w pełni.
W ciemnej warstwie partytury kompozytor przywiązał większą wagę do barwy, ulegając bladej aurze wizualnej. Ograniczył kolorystykę używając przede wszystkim zimnych smyczków (spiccato, staccato, tremolo), organów oraz niskich instrumentów dętych blaszanych i drewnianych. Znaczącą rolę odgrywają dysonanse, głównie sekundowe i trytony. Mimo wszystko, co jakiś czas sarkastycznie pobrzmiewają błyszczące dzwonki chromatyczne, przywołując typowo elfmanowski, baśniowy idiom o rosyjskim rodowodzie („Taniec Cukrowej Wróżki” Czajkowskiego). Niestety, redukcja aparatu wykonawczego poskutkowała zarazem uszczupleniem środków wyrazu, do czego wcale nie musiało dojść. Elfman zamknął się w ramach suchej, mało lotnej narracji, choć zachował swoją selektywność brzmienia. Uwagę słuchacza zwracają więc tylko pojedyncze fragmenty, jak np.: etniczne frazy wiolonczeli w „The Speech”.
Satysfakcja płynąca ze ścieżki Daniela Roberta jest tym razem niewspółmierna do poziomu ukontentowania bardzo udanym filmem Burtona. Artystycznie nie ma dla tego faktu usprawiedliwienia, bo obraz dawał spore pole do popisu. Kompozytor mógł zaszaleć. Chyba, że znowu zadział Disney…
KONIEC?
Bardzo niepodoba mi sę ta płyta. Parę utworów jest naprawdę godnych uwagi, szczególnie Making Monsters, jednak ogólnie ścieżka niczym się nie broni i ciężko się ją słucha. Niestety nie ma także do czego wracać. W filmie spisuje się to pewnie genialnie, jednak na płycie męczy niemiłosiernie. Jako album muzyki filmowej dostaje ode mnie 2.5, jednak jeżeliby oceniać każdą płytę bez uwzględnienia jej filmowej inspiracji, ocena spadłaby do 2.0. Ale to już zupełnie inny temat 🙂
Jakby nie było i tak jest to najlepszy Elfman z 2012, szczególnie kapitalny w obrazie, z płytą jest gorzej ale swoje highlighty posiada i trochę nie rozumiem jak można takie okazałe, epickie tracki jak „Re-Animation” czy „Making Monsters” zrównać na poziomie trójkowym z pozostałymi mniej frapującymi utworami.