To dziwne, że nie powstało zbyt wiele filmów o sportach motoryzacyjnych. Ten sport dla kina wydaje się być idealny, pełen dynamiki oraz emocji. Lukę tą postanowił wypełnić James Mangold swoim hollywoodzkim (w dobrym znaczeniu tego słowa) filmem „Ford v Ferrari”. Jak wskazuje tytuł, opowiada on o konfrontacji między dwoma firmami motoryzacyjnymi na torze francuskiego Le Mans w 1966 roku. Ford nie miał wtedy swojej wyścigowej fury i dlatego zatrudnia konstruktora Carrolla Shelby’ego oraz kierowcę Kena Milesa.
Ku mojemu zaskoczeniu film Mangolda okazał się dla mnie jedną z największych niespodzianek roku 2019. Historia skupia się na przyjaźni amerykańskiego konstruktora z brytyjskim rajdowcem i ich starciu z biurokratycznymi działaniami Forda. Jest świetnie zagrana (nie tylko przez duet Matt Damon/Christian Bale), wiernie odtwarza klimat lat 60. i ma bardzo dobrze zrobione sceny wyścigów z czasów, kiedy na torze łatwo było o śmierć. Wciąga to jak odkurzacz śmieci. A jak sobie na tym polu radzi muzyka?
Wydano dwa osobne albumy do tego filmu – płytę z piosenkami (o niej w innej recenzji) oraz ilustrację napisaną przez Marco Beltramiego. Wybór maestro nie jest zaskakujący, bo kompozytor współpracuje z Jamesem Mangoldem od dłuższego czasu. Przy tym przedsięwzięciu pomógł mu Buck Sanders, pełniący zazwyczaj rolę orkiestratora w jego dziełach. W efekcie dostaliśmy bardzo przebojowy album, z bardzo małym zespołem na pokładzie, inspirowany muzyką lat 60., czyli jazzem i rockiem.
Pierwsze, co się rzuca w oczy to brak chronologii. Zazwyczaj jest to dla mnie minus, bo przez to mam w trakcie odsłuchu zaburzoną narrację muzyki względem ekranowych wydarzeń. Ale tutaj jest to zaleta, dzięki której muzyki na albumie słucha się świetnie. W samym filmie nuty pojawiają się głównie podczas scen rajdów oraz testowania pojazdów, niejako omijając więzi między bohaterami. Te zaczynają być ilustrowane w momentach, gdy panowie muszą walczyć z kłodami rzucanymi im przez ludzi Forda. Tutaj dominuje brzmienie gitarowo-perkusyjno-jazzowe, dodające całości pazura oraz adrenaliny. I, o dziwo, na ekranie nie zagłuszają tego odgłosy silników oraz pędzących aut.
Słychać to już w powoli nakręcającym się „Le Mans 66”, gdzie po niecałej minucie do głosu dochodzi perkusja z bardzo zadziornymi i agresywnymi gitarami. Żeby było jeszcze ostrzej, dołączają do nich trąbki. I nawet jeśli pojawiają się momenty wyciszenia (niemal cały środek krążka), to jest to tylko chwila przed wskoczeniem na wyższy bieg. Perkusja podbija rytm, a rozciągnięte dęciaki brzmią niczym silnik na pełnych obrotach. W podobnym stylu są ilustrowane wszelkie rajdowe momenty, jak „Driving in the Rain” z agresywniejszymi wejściami perkusji i gitary połączonych z delikatnym fortepianem, rozpędzone „Night Driving” z niemal marszową perkusją od połowy, czy „Chasing Bandini” wplatające organy Hammonda oraz perkusyjną kanonadę na mecie.
Ale życie nie toczy się tylko na torze. Drugi zbiór utworów powiązany jest z najbliższymi współpracownikami Henry’ego Forda II. Tutaj zamiast gitary jest trąbka, niemal smooth jazzowe klawisze, fortepian, kontrabas i perkusja. Klimat może wydawać się troszkę senny („Henry Ford the Second”), ale potrafi zabrzmieć niczym Lalo Schifrin („Ferrari Factory” z fletem oraz ksylofonem). Pojawia się nawet odrobina melancholii (klawiszowe „Wide View” lub oparte na powolnej gitarze „Miles Is Not a Ford Man” oraz „7000 RPM”), która jest w stanie zainteresować. Szkoda tylko, że te utwory są takim trochę planktonem czasowym i aż się proszą o jakieś rozwinięcie.
Nie spodziewałem się zbyt wiele po muzyce do „Ford v Ferrari”. Jednak okazała się to jedna z najbardziej wyluzowanych prac ostatnich lat. Beltrami z Sandersem dostarczyli pełen adrenaliny i energii score. Choć poszczególne krótkie utwory mogą zniechęcić, to te 40 minut grania spełnia swoje założenie i zostaje w głowie – także poza filmem. Dawno nie słyszałem od tego kompozytora muzyki, która dawałby tyle frajdy. I choćby dlatego warto zaopatrzyć się w to dzieło.
0 komentarzy