Chociaż wojenny film "Flyboys" Tony'ego Billa zagości na ekranach naszych kin dopiero wiosną tego roku, do sklepów trafia już teraz soundtrack autorstwa Trevora Rabina. Obraz opowiada autentyczną historię z czasów I Wojny Światowej. Jako że Stany Zjednoczone nigdy do niej oficjalnie nie przystąpiły, na europejski front docierali zza Oceanu Atlantyckiego tylko ochotnicy, przeważnie idealiści pamiętający historie swoich ojców i dziadków z walk o niepodległość USA. Wśród nich była grupka młodych pilotów, którzy utworzyli we Francji Eskadrę Lafayette. Zasłynęła bohaterstwem i wieloma sukcesami na francuskim niebie. Oczywiście "Flyboys" to kolejna z amerykańskich lukrowych propozycji, wychwala amerykańskich chłopców i ich odwagę, oddanie sprawie i kilkadziesiąt innych cnotliwych cech, przy okazji zahaczając o historyczne fakty… często mocno je naciągając. Trudno się dziwić, że Bill od schematu nie odchodzi. Lekkie, przyjemne, miejscami wzruszające, albo wesołe, ale przede wszystkim, wypasione wizualnie kino, zwyczajnie, dobrze się sprzedaje. Tym bardziej, gdy patos leje się litrami…
Wzniosła musi być więc i muzyka. A kto lepiej nadaje się do takiej roboty, jeśli nie Hans Zimmer, lub któryś z jego podopiecznych spod szyldu Media Ventures? Trevor Rabin to właśnie jeden z takich kompozytorów, którzy uczyli się od samego mistrza, jak wzruszać patetycznymi tematami. Choćby wspomnieć "Armageddon", który podzielił krytykę (mowa oczywiście o partyturze, bo co do filmu, wszyscy byli zgodni – kanał). "Flyboys" tematyką zatem nie odbiega od dotychczasowej filmografii Rabina. Szczególnie nasuwają się tu skojarzenia z "VI Batalionem", który, co ciekawe, stał pod względem muzycznym na dość przyzwoitym (jeśli nie powiedzieć dobrym) poziomie. Zważywszy na pozostałe osiągnięcia, jak tragiczne "Tylko jeden", wtórny "Skarb narodów", czy ostatni score, przeciętny "Gang z boiska", było to coś niezwykłego. Ścieżka dźwiękowa do filmu Billa nie stanie jednak w tym samym szeregu, co wspomniany sukces. "Flyboys" to mało oryginalny, pełen zapożyczeń i kopiowania samego siebie, wyrób rzemieślniczy, który można spokojnie dopisać do listy największych rozczarowań roku. W końcu, spodziewać się można było po Rabinie, że kino wojenne z dawką patosu, jest dla niego stworzone. Nic z tych rzeczy.
Pierwsze, co wprowadza w stan znudzenia, choć nie zaskoczenia, jest ilość powieleń. Niby prawie pięćdziesiąt minut muzycznego materiału, nie powinno być problemów ze znalezieniem odrobiny oryginalności. Niby. Bo prawdę powiedziawszy, przebłysków tu jak na lekarstwo. I tak już pierwsze trzy tematy, choć przyjemne dla ucha, trącą "Patriotą" Johna Williamsa, przykładowo "Training Montage" – nie trudno się domyśleć, co Rabin dostał w formie temptracku. Szkoda, bo otwierający soundtrack "Main Title" ze swoim nieco irlandzkim początkiem zapowiadał bardzo ciekawą muzykę. Nawet najlepszy utwór na płycie kojarzy się z cudzymi osiągnięciami, "Battle Hymn" przypomina "The Uruk-Hai" z "Władcy pierścieni: Dwóch Wież" Howarda Shore'a. Niestety, wszystko co Rabin skomponował na potrzeby "Flyboys" o charakterze militarystycznym i akcji, gdzieś już było. Do tego pierwszego podszedł z typową dla siebie sztampą. Żywy flecik akompaniujący małym bębenkom, do tego miejscami łagodne sekcje smyczkowe, lub solówki i gdzieniegdzie podkreślające je instrumenty dęte. To wszystko nieodzownie kojarzy się z "Patriotą", a co za tym idzie, zamiast atmosfery I Wojny Światowej, czujemy się jak w środku jednej z bitew Wojny Secesyjnej.
Jak bitwy, to i actin score, który o dziwo, nie dominuje. W tym miejscu, należy oddać jeszcze kompozytorowi odejście od kojarzonymi z nim standardami. Akcja nie gra głównej roli, a instrumentarium ze stricte elektronicznego, przybrało nieco bardziej symfoniczny charakter. Choć bez sampli się nie obyło. Co gorsze, użyto ich akurat tam gdzie najbardziej irytują – zamiast skorzystać z usług prawdziwego chóru z krwi i kości, Rabin postawił na swój sprzęt elektroniczny. Te syntetyczne chórki robią z "Flyboys" coś na kształt kombinacji "Armageddonu" i "Patrioty", co dla wielu graniczyć będzie z herezją. Na szczęście jednym z wyjątków, które oszczędzono, jest dość ciekawy "Heroes", który obok (już nie oszczędzonego) "Battle Hymn" można uznać za najlepszy temat soundtracku. Ta suita akcji zaskakuje tym bardziej, że przedstawia prawdziwe możliwości kompozytora w wykorzystywaniu orkiestry symfonicznej. Innymi słowy, jak chce, to potrafi. To nadal jednak pozbawione jest chociażby odrobinki pomysłowości.
I choć co bardziej liryczne fragmenty mogą wydać się ciekawsze, nie imponują ani specjalnie wysokim poziomem technicznym, ani godniejszymi uwagi melodiami. Wpisują się w schematyczne brzmienia, jakich mnóstwo już napisano na potrzeby hollywoodzkich produkcji. Kiczowaty underscore, sztampowy action score i standardowy ilustracyjnie dramatyzm. Partyturę Trevora Rabina ratują jako tako w zasadzie tylko dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest konsekwentny przygodowy, bardzo rozrywkowy ton, co pozwala, a nawet wymaga, podejścia do ścieżki z rezerwą, a to z pewnością zmniejszy poziom goryczy. Drugą natomiast jest funkcjonalność w filmie. To jednak zdecydowanie za mało. Nie, jeśli podaje się "Patriotę" w sosie "Armageddonu".
0 komentarzy