Jedno z wielu starych filmowych porzekadeł mówi, że jeżeli chcesz czymś ‘kupić’ publikę, to wprowadź do akcji dziecko albo psa. „Fluke” (czyli po prostu fuks) posiada oba te elementy, z przewagą tego bardziej owłosionego. To sprawia, że pomimo olbrzymiej naiwności i paru głupotek jest to słodka, ciepła historia, z łatwością wzruszająca widza – zwłaszcza małego. Duża w tym zasługa doskonale sprawdzających się w każdej sytuacji zwierzaków, ale i sprawnej otoczki audio-wizualnej, z której w pamięci najbardziej zapisuje się muzyka, autorstwa Carlo Siliotto.
Włoski kompozytor jest nazwiskiem raczej mało popularnym w świecie filmu, mimo iż od czasu do czasu miewa udane romanse z kinem amerykańskim („The Punisher”). Jego angaż do psiej produkcji był jednak strzałem w dziesiątkę, którego skutkiem przepiękna, wielce melodyjna kompozycja, chyba jeszcze bardziej ujmująca od samego filmu, jakiemu z pewnością dodaje punktów do wrażenia ogólnego, częstokroć stając się, wraz z czworonogami, jego kluczową częścią. Maestro wziął sobie do serca zwłaszcza przygodowy aspekt filmu, wobec czego jego ilustracja zadziwia bogactwem dźwięków i tematów, którymi można by obdzielić kilka dzisiejszych, blockbusterowych ścieżek.
Niech Was więc nie zrazi posępny początek albumu, w postaci klimatycznego, lecz niespecjalnie atrakcyjnego action score’u i nastawionego na suspens underscore’u. Choć już w pierwszych sekundach „The Puppies / The Dog Catcher / The Dog Pound” pojawia się barwny przedsmak reszty kompozycji, to całość nabiera rozpędu i kolorytu dopiero wraz z przepięknym „Born Again”, w którym w pełnej krasie rozbrzmiewa temat przewodni. To zdecydowany highlight zarówno płyty, jak i filmu, wobec którego nie da się przejść obojętnie. Na szczęście nie jest to jedyna siła muzyki Siliotto, choć ten jeszcze nie raz będzie do niego wracał w różnorakich aranżacjach.
Urzeka liryka – miejscami mocno ckliwa, lecz posiadająca niezaprzeczalny urok. Świetnie brzmią wszelkie motywy komiczne, nawet jeśli tu i ówdzie trzeba przymknąć ucho na zbyt wyraźny mickey-mousing. Sprawdza się action score, także i w tych mniej przyjemnych, odnoszących się wprost do psich cierpień fragmentach, po których jednak niemal zawsze uderza w nas optymistyczna fanfara. Za serce bez problemu chwytają utwory o romantycznym, tudzież nostalgicznym posmaku, a uzupełniająca go, okazjonalna melancholijność wprowadza odpowiednią nutę niepokoju i współtworzy niepowtarzalny nastrój tej pracy. Pracy, w której porywa niemal każdy, nawet najskromniejszy element – począwszy od eterycznych, kobiecych wokaliz, poprzez flety i elementy perkusyjne, a na właściwie nieprzerwanie obecnej sekcji smyczkowej kończąc.
Żeby nie było – to nie jest ścieżka idealna, choć w filmie sprawdza się bez większych zarzutów. Niespełna godzinny album może jednak zmęczyć zbyt dużą dawką lukru i cukierkowatości, jakie wylewają się praktycznie z każdego utworu, czy też paroma wyraźnie słabszymi, czysto ilustracyjnymi momentami, pozbawionymi zarówno rytmu, jak i beztroski pozostałej części pracy. W dodatku jest to muzyka bardzo prosta, niespecjalnie oryginalna i częstokroć epatująca tanim sentymentalizmem.
Ciężko mi jednak czynić z tego nie tylko poważny, co jakikolwiek zarzut, gdyż kompozycja Siliotto, oprócz niesamowitej dawki pozytywnej energii i czarującego klimatu, posiada coś niezwykle istotnego, dla każdej tego typu ilustracji – duszę. Ten właśnie element sprawia, że choć całość daleka jest od wielkiego arcydzieła, to trudno spojrzeć na nią krytycznym okiem i z czystym sumieniem powiedzieć, że się nie podoba. I tym bardziej niełatwo wyrzucić ją z pamięci, jak i z serca. A takie wrażenia są nie do przecenienia. Przypuszczalnie więc dlatego, już od lat jest to pozycja piekielnie trudno dostępna i równie droga. Jeśli więc natraficie nań w jakiejś ciemnej, płytowej alejce, to przygarnijcie bez obaw. Radości będzie co nie miara…
0 komentarzy