Tworzenie filmu to gigantyczne przedsięwzięcie – tym większe im większy jest jego budżet. Przy jednym hollywoodzkim projekcie pracują setki ludzi, których nazwisk nikt nie jest w stanie spamiętać. Przy tak olbrzymim podziale zadań bardzo łatwo jest stracić kontrolę na wizją artystyczną filmu. Wielu twórców chcąc tego uniknąć i od początku do końca panować nad swoim dziełem, popada w skrajności. Niektórzy z nich wyznają zasadę: "jeśli chcesz żeby coś było zrobione dobrze, zrób to sam". Tacy filmowcy zazwyczaj sami reżyserują wyprodukowane przez siebie filmy, w których grają główne role i do których samodzielnie piszą muzykę. Takim twórcą jest między innymi Clint Eastwood. Ten słynny reżyser i jeszcze słynniejszy aktor, jest istnym człowiekiem orkiestrą, czego nie omieszkał pokazać w kilku swoich ostatnich filmach. Najnowszy z nich to "Sztandar chwały" opowiadający losy jednego z najsłynniejszych zdjęć w historii USA. Zdjęcia pokazującego żołnierzy stawiających flagę podczas walk o małą, skalistą wyspę na Pacyfiku – Iwo Jimę. Clint Eastwood jest reżyserem oraz twórcą ścieżki dźwiękowej do tego filmu.
"Sztandar chwały" to jeden z ciekawszych filmów wojennych, jakie powstały w ostatnich latach. Sposób jego realizacji, przyzwoita gra aktorska i świetne zdjęcia to zdecydowanie jego atuty. Największe wrażenie robią jednak bardzo realistyczne sceny batalistyczne. Oglądając je można odnieść wrażenie jakby się było ich uczestnikiem, a nie tylko biernym widzem. Ogromna zasługa w tym muzyki skomponowanej przez Eastwooda. Ścieżka dźwiękowa w tym obrazie pełni bowiem bardzo szczególną rolę. W pewnym sensie można ją porównać to tego, co próbował osiągnąć John Williams w "Wojnie światów". Muzyka jest tutaj tylko jedynie skromnym ozdobnikiem, potęgującym napięcie i realizm obrazu. Nie zajmuje się ona komentowaniem tego, co dzieje się na ekranie. Wszelkie sceny batalistyczne niemal pozbawione są muzyki, lub pojawiają się w nich tylko dudniące, elektroniczne tekstury. W kilku miejscach można usłyszeć także charakterystyczne wojskowe werble i trąbkę, w bardzo stereotypowy sposób podkreślające militarystyczny charakter filmu.
Pojawia się tutaj także temat przewodni, przewijający się gdzieniegdzie przez te kilka kompozycji instrumentalnych, jakie można znaleźć na płycie. Prezentowany jest przez różne instrumenty – fortepian, skrzypce oraz gitarę. Jest to bardzo prosta i skromna melodia o smutnej, ale i podniosłej wymowie – dominującym uczuciem podczas jego słuchania jest nostalgia. W filmie pojawia się ona głównie w scenach będących kontrapunktem do wszelkiej batalistyki, kiedy to główni bohaterowie przeżywają osobiste dramaty lub zastanawiają się nad sensem wojny i jej okrucieństwem. Mimo że te kilka nut tematu przewodniego może wpaść w ucho, to jednak sprawia on wrażenie niedokończonego. Zupełnie tak jakby Clint Eastwood przerwał jego komponowanie gdzieś w połowie sądząc, że nie warto go bardziej komplikować. W rezultacie po przesłuchaniu go w kilku różnych aranżacjach, pozostaje pewien niedosyt.
Sporą część płyty stanowią piosenki z epoki. W filmie są one pewnym rodzajem rekwizytu, podkreślającego czas, w jakim dzieje się akcja filmu, a więc połowę lat 40. Są to głównie amerykańskie standardy oraz kilka kompozycji klasycznych – Haydna i Mozarta. Na uwagę zasługuje utwór "Knock Knock" skomponowany przez syna Clinta Eastwooda – Kyle. Jest on jednym z autorów ścieżki dźwiękowej z innego filmu tego słynnego reżysera – "Listów w Iwo Jimy" – który jest ściśle powiązany ze "Sztandarami chwały".
Koncepcja muzyki, jaką obrał Clint Eastwood sprawiła, że film, ogląda się bardzo dobrze. Kompozytor poszedł w stronę ekstremalnego uproszczenia i zmarginalizowania muzyki ilustracyjnej. "Sztandar chwały" nie jest tym typem obrazu wojennego, w którym znajdziemy muzykę od deski do deski i kilka patetycznych tematów oprawionych w potężne orkiestracje. Ta ścieżka dźwiękowa to przede wszystkim proste i stereotypowe rozwiązania, które słuchane poza obrazem niczym nie imponują a wręcz irytują. I to jest właśnie główna i największa wada tej muzyki. Jej odsłuch z płyty nie sprawia żadnej przyjemności. W zasadzie gdyby nie piosenki, które się tutaj pojawiają, to muzyka Eastwooda byłaby kompletnie niezauważalna. Większość jego kompozycji, jest nijaka. Trudno rozszyfrować ich nastrój czy przesłanie – nabierają go dopiero w konfrontacji z obrazem. Zdecydowanie nie jest to muzyka, która warta byłaby wydawania na płycie. Tak naprawdę nie ma tu nawet jednej kompozycji, którą można by polecić. Dlatego myślę, że "Sztandar chwały" to płyta, którą spokojnie można sobie odpuść.
Racja, płyta niewarta szczególnej uwagi. „Sztandar…” jest muzycznie jeszcze bardziej ascetyczny niż to zwykle bywa w przypadku Eastwooda, nawet główny temat tym razem nie zachwyca, a mieszanka różności na krążku zainteresuje chyba tylko obsesyjnych fanów filmu.