Steve Lacy, jeden z największych saksofonistów w dziejach, ujął to wprost: „Możliwości saksofonu są nieograniczone”. Tak bezkompromisowe stwierdzenie aż się prosi o weryfikację. Czy saksofon może zastąpić obój, gdy utwór nazywa się „Gabriel's Oboe”? Czy wystarczy, by oddać złożoność i bogactwo muzyki do „Władcy Pierścieni”? Czy potrafi porazić ekspresyjną grozą „Psychozy”?
Jeden śmiałek pewnie by się nie odważył podjąć wyzwania, ale drużyna złożona z pięciu osób ma już jakieś szanse. Drużyna to zresztą szczególna – nie dość, że każdy z jej członków pochodzi z innego kraju, to jeszcze mają do dyspozycji cztery różne typy saksofonu. Amerykanin, Polak, Belg, Włoch i Chilijczyk atakują więc najsłynniejsze ścieżki dźwiękowe, by udowodnić, że doprawdy nie potrzebują one niczego poza saksofonami.
Ambicji panom nie brakuje. Przyjrzyjmy się najbardziej chyba karkołomnemu wyzwaniu – suicie z „Władcy Pierścieni”. Proszę nie myśleć, że sprowadza się ona do tematów Drużyny Pierścienia i Shire. Muzycy w prawie dziewięciu minutach prezentują wszystkie najważniejsze motywy trylogii. Odnoszą zadziwiający sukces. Od frywolności Hobbitonu, przez lasy Lorien aż po mroki Mordoru saksofony wydobywają z tych melodii to, co najlepsze. Dzieje się tak nie tylko w przypadku kawałków oryginalnie rozpisanych przede wszystkim na instrumenty dęte, ale też chociażby z motywem Rohanu, który – zdawałoby się – cudownie może brzmieć jedynie na skrzypcach. Tutaj udaje się nie tylko pokazać jego romantyczną, przeszywającą urodę, lecz również imitować charakterystyczne, chropowate brzmienie.
Nie wszędzie udaje się przy tym odnieść tak jednoznaczny tryumf. „Gabriel's Oboe”, choć zagranemu bardzo poprawnie, jakoś brakuje polotu i emocjonalności. „Hedwig's Theme”, przy wirtuozersko wykonanym, wirującym akompaniamencie, brakuje lekkości i przestrzeni. Bezproblemowo wygrywają natomiast te utwory, które stanowią naturalne środowisko dla saksofonu. Niewątpliwie jednym z najlepszych momentów jest „GoldenEye”, które rozbrzmiewa z jazzową swadą, subtelnymi, figlarnymi ozdobnikami. Jest to także kawałek najodważniej zaaranżowany, dzięki czemu brzmi świeżo i seksownie.
Można właśnie panom z Five Sax zarzucić, że trochę zbyt zachowawczo podeszli do kwestii aranżacji. Wiele kawałków („8 ½ Theme”, „Gabriel's Oboe”, „Married Life”) wydaje się zbyt odtwórczych, by rywalizować z oryginałami. Muzycy nie proponują nowego spojrzenia na znane tematy, a przecież taka powinna być rola projektów tego rodzaju.
Cieszy natomiast obecność mniej oczywistych utworów, które dla niektórych słuchaczy mogą stanowić odkrycie. Świetnie brzmi „Psycho Theme”. Szczególne wrażenie robią charakterystyczne, „tnące” dźwięki ze słynnej sceny pod prysznicem. Do tego pojawia się zestaw utworów z komedii o Flipie i Flapie. Wykonawcy podeszli więc do całego krążka trochę jak do pierwszego zamieszczonego na nim utworu – „Pirates Medley”. Opiera się on na tematach Hansa Zimmera z trylogii „Piraci z Karaibów”, ale udało się weń wpleść też kawałki Johna Williamsa, Johna Debneya i Ericha Wolfganga Korngolda. Tak samo cała płyta opiera się na największych przebojach, między które udało się wpleść mniej oczywiste utwory.
Jeżeli ktoś zastanawia się jeszcze, czy faktycznie same saksofony przy tak różnorodnym materiale wystarczają, odpowiedź znów zapewni pan Lacy. „Możesz grać na swym saksofonie samotnie, ale ostatecznie musisz wykonywać z innymi”. Granie z czterema innymi saksofonistami trudno nazwać samotnością, ale generalnie wsparcie jest trochę potrzebne. W ponad połowie utworów pojawia się perkusja, często odzywa się fortepian, z „Playing Love” i „Hedwig's Theme” na czele. Wreszcie w zestawie utworów z „Różowej Pantery” słychać puzon.
Czy obecność tych instrumentów obniża ocenę możliwości saksofonu? Raczej nie, dzięki nim pewne rzeczy brzmią bardziej gładko i przystępnie. Cała płyta zresztą została wyraźnie skonstruowana tak, by sprawić frajdę i słuchaczom, i wykonawcom. W końcu jej motto stanowią słowa Charliego Chaplina: „Dzień bez śmiechu, to dzień stracony”. Nawet więc, jeśli można odmówić poszczególnym kawałkom braku odwagi, bardziej nietypowego spojrzenia, to „Five Sax at the Movies” słucha się pierwszorzędnie i to nie tylko za pierwszym razem.
0 komentarzy