Słabo znany w naszym kraju serial Jossa Whedona, to jeden z najbardziej osobliwych ewenementów telewizyjnych w całej historii tego wynalazku. Już od początku produkcji wszystko szło nie tak, jak powinno – zonk obsadowy, zakończony zwolnieniem Rebecci Gayheart (miała grać Inarę…bez komentarza), problemy budżetowe i wymagania producentów, którzy pogrzebali serial już na starcie i koniec końców zdjęli go z anteny tuż przed zakończeniem pierwszej (i jak dotąd jedynej) serii. Jednym z powodów była niska oglądalność, ale nie ma się czemu dziwić, skoro 20th Century Fox wypuściło go niemal bez żadnej reklamy, a odcinki pokazywano bez jakiejkolwiek chronologii. Dopiero gdy serial wyszedł na dvd i pobił rekord sprzedaży, bossowie musieli ostro popukać się w głowę. Jednak nawet to – oraz rosnące rzesze fanów, którzy tonami wysyłali listy do Foxa – nie uratowało projektu Whedona przed antenowym niebytem.
Tak czy siak, serial stał się z miejsca kultowy i nie ma w tym ani cienia przesady. To dzieło bardzo fantazyjne i nietypowe, a pośród wielu jego plusów (fantastyczna obsada, niebanalne pomysły, ciekawa intryga, nieszablonowe zdjęcia…) wymienić można również muzykę autorstwa Grega Edmonsona. Muzyka to świeża, pomysłowa i idealnie wpisująca się w charakter serialu. To partytura na wskroś oryginalna, choć mająca jedną, dość poważną wadę, która jest jednocześnie jej zaletą. Chodzi o więź z serialem. Nie jest to może związek na śmierć i życie (choć od muzyki w filmie naprawdę dużo zależy), ale gdy nie widziało się choćby jednego odcinka, to… no właśnie, trudno do końca polubić tę ilustrację. Kiedy słuchałem tej płyty bez znajomości tworu Whedona, to nie spodobała mi się ona jakoś specjalnie. Owszem, momenty miała i słuchało mi się jej dość przyjemnie, jednak dopiero znajomość z – kapitalnym było, nie było – serialem pozwoliła mi przeżyć swoiste katharsis i odtąd czerpię prawdziwą radość z odsłuchu tej kompozycji.
Tak więc dopiero po przejściu podobnej drogi można w pełni docenić dzieło Edmonsona i jego specyfikę, która (tak jak serial) łączy w sobie brzmienia westerowe/country, tradycyjną muzykę ilustracyjną oraz dźwięki bliskiego wschodu i orientu, a wszystko podane z odrobiną ironii, humoru i skąpane w przyjemnym action score. Już zresztą po świetnej, początkowej piosence przewodniej (autorstwa kreatora serialu), da się zauważyć, że oto mamy do czynienia z czymś innym, niż zwykle. Oryginalność i zróżnicowanie jest więc wielką zaletą tej ścieżki, choć raz czy dwa miałem mocne skojarzenia z takimi hasłami, jak "Osada" ("River's Perception / Saffron") czy twórczość Thomasa Newmana (choćby "In My Bunk / Jayne's Statue / Boom"). Są to jednak skojarzenia czysto przypadkowe i absolutnie nie sądzę, aby Edmonson w jakikolwiek sposób inspirował się dokonaniami kolegów po fachu.
Na szczególną uwagę zasługuje przepiękna liryka płyty. Choć sporo tu wspomnianego action score rodem z Dzikiego Zachodu (którego typowy klimat czuć w co drugim utworze, acz mój ulubiony moment – poza piosenką – to zdecydowanie "Big Bar Fight"), to jednak właśnie motywy liryczne i dramatyczne podobają się najbardziej. "Heart of Gold Montage", "Tears / River's Eyes", "Inside the Tam House" czy "Inara's Suite", to jedne z najbardziej emocjonalnych ścieżek, które samoczynnie zapisują się w pamięci. Wszystkie one kumulują się niejako w przepięknym "The Funeral", który został napisany tuż po oficjalnej wiadomości o zawieszeniu serii. Jest to więc nie tylko opis przejmującej sceny, ale i swoista elegia, pożegnanie kompozytora z bohaterami i z całym uniwersum serialu.
W ogóle, gdy dobrze wsłuchać się w poszczególne fragmenty, można wydobyć wiele ciekawych i zaskakujących detali, brzmień czy instrumentów (np.: delikatne chóry w "River Tricks Early" albo flet pośród instrumentów strunowych w "Inara's Suite"), co jest kolejnym dużym atutem krążka, do którego warto i chce się wracać wielokrotnie. Tym bardziej, że niespełna godzina materiału wcale nie nudzi i – pomimo wymieszania gatunkowego – jest bardzo spójna, a większość utworów stoi na tym samym, wysokim poziomie. Tak naprawdę problem mam zawsze tylko z dwoma ścieżkami: "Early Takes Serenity" i "Out of Gas / Empty Derelict", które pomimo ciekawej konstrukcji i świetnie stopniowanego napięcia, sprawdzają się tylko i wyłącznie na ekranie telewizora.
Zresztą tak, jak do serialu, tak i do muzyki nie mam większych zastrzeżeń. Może dałoby się umieścić na albumie nieco więcej motywów (aczkolwiek jest ich więcej, jak 24, gdyż sporo ścieżek to umiejętny montaż 2-3 tematów, co idealnie odzwierciedlają tytuły, za co także należy się plus dla wydawcy), ale godzina zdaje się być w sam raz. Także krótki czas trwania poszczególnych ścieżek, choć często bolesny, to jednak absolutnie uzasadniony. Nie uzasadniony jest za to brak kontynuacji tak wspaniałej serii, o co jednak w porę zadbał sam Whedon. Reżyser spakował manatki, zabrał swój projekt i poszedł do wytwórni Universal. I tak powstał serial w pigułce (lub, jak kto woli, kinowy epilog), a więc…
…"Serenity". A jest to ni mniej, ni więcej, jak podsumowanie czternastu odcinków na dużym ekranie. Niestety film ledwo na siebie zarobił, a wpływy zwróciły się dopiero przy sprzedaży dvd, więc póki co jest to też ostatnia przygoda dzielnej załogi "Firefly". I znowu błąd leży po stronie osób wykładających nań pieniądze, gdyż Whedon zrobił wszystko, co tylko mógł, aby film nakręcić z głową i ładnie spiąć go z serialem. Gotowa fabuła jest rzeczywiście nie głupia i ogląda się fantastycznie (tak bez znajomości serii, jak i po obejrzeniu tejże), jednak szlag trafił sporo humoru, a klimat westernu zamieniono na typową rozwałkę s-f, bo wiadomo, że w kinie musi dziać się więcej i bardziej widowiskowo. I to niestety trochę zawiodło. Jednak o ile wszystkie pozostałe elementy wciąż dają radę, o tyle muzyka to po prostu porażka.
Producenci nie dali żadnej szansy Edmonsonowi – od początku chcieli kogoś z kinowym doświadczeniem i wyrobionym nazwiskiem. I zatrudnili etatowego ilustratora filmów braci Coen, Cartera Burwella. A potem go zwolnili, gdyż kompozytor nie zgodził się pisać pod dyktando korporacji. Chciał swobody – dostał wymówienie. Kolejnym wyborem Universalu został więc David Newman, z tych Newmanów. I on, ku naszej dzisiejszej rozpaczy, zgodził się. I tak powstała muzyka strasznie nijaka, która prawie zabiła ducha pierwowzoru. Prawie, gdyż w paru fragmentach Newmanowi udało się tchnąć trochę życia w ilustrację i skierować ją na odpowiednie tory. Niestety momenty te można policzyć na palcach jednej ręki – cała reszta to niestrawna, elektroniczna papka, która z nazwą "Serenity" nie powinna mieć nic wspólnego, nie mówiąc już o tym, że i dla samego kompozytora stanowi olbrzymi krok do tyłu.
Newman miał aż pół roku na stworzenie zupełnie nowej kompozycji – dziwi więc ogromnie efekt końcowy, który na ekranie przechodzi bez echa, a na płycie brzmi tak nijako, jak to tylko możliwe. Nie ma tu znajomych z serialu, westernowych dźwięków, o wpływach innych kultur nie wspominając, a motyw główny słychać jedynie dwa razy – oba bez tego pazura charakteryzującego czołówkę każdego odcinka. Nie ma tu pełnokrwistej orkiestry, tylko elektronika i syntezatory. W końcu nie ma tu chwytliwych tematów, na jakie epicki film z gatunku s-f zasługuje. Nie ma tu czegoś, co wpadałoby w ucho i podkreślało charakter opowieści, przedstawiałoby bohaterów, urozmaicało szybką akcję i niesłabnące emocje, których w filmie nie brakuje. I choć krążek ten jest znacznie krótszy od serialowego, to jednak dłuży się niemiłosiernie. Naprawdę trudno jest mi pochwalić partyturę Newmana, mimo iż ma ona mimo wszystko te parę plusów.
Takim niewielkim plusikiem jest nowa aranżacja głównego tematu, która pojawia się w króciutkim utworze tytułowym, a potem wraca jeszcze we fragmencie "Jayne & Zoe / Final Battle". Tenże utwór jest także na plus – choć w moich oczach zawodzi, jako opis wielkiego finału, to jednak w porównaniu z całą resztą posiada zarówno emocje, jak i charakterystyczną, żwawą nutę. Niezły jest też "Going For A Ride", w którym słychać pomysłowe gitary i niewielkiego ducha przygody. W podobnym stylu jest także "Trading Station Robbery", ale tu im dalej w las, tym Newman popada w sztywną ilustrację do, skądinąd pełnej werwy, sceny. Warta wzmianki jest też zupełnie lekka i strawna końcówka płyty, w której Newman udanie naśladuje stylistykę znaną z serialu i w której w końcu coś się dzieje. Dopiero tu muzyka przekazuje konkretne emocje i w końcu daje się czuć, że oto przed nami przygody "Serenity". Niestety "Funeral / Rebuilding Serenity", "Love" i "End Credits" stanowią jedynie skromne pocieszenie, a cały album jest… po prostu jest. Niczym jakaś kosmiczna pustka, przez którą można dosłownie przelecieć, zupełnie nie zwracając nań uwagi.
Niestety, tak, jak album do "Firefly" jest dosłownie ‘shiny!’, tak muzykę w i z "Serenity" mogę określić tylko jednym słowem: ‘fei-oo’. To po prostu blady cień pierwowzoru. Jak widać nie zawsze wielkie nazwisko i wielkie pieniądze są w stanie się sprawdzić. Szkoda tylko, że za przykład posłużyła tak sympatycznej seria, jak "Firefly", która (nie tylko) muzycznie zasługiwała na znacznie, znacznie więcej. Ale koniec końców nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Wszechświat jest wielki i enigmatyczny, więc kto wie co się jeszcze wydarzy – tymczasem muzykę (serialową rzecz jasna) polecam każdemu miłośnikowi muzycznej przygody.
P.S. Istnieje też elektroniczna wersja albumu do "Firefly", na której znajdziemy 17 utworów.
0 komentarzy