Przyznam, że nie przepadam za składankami biorącymi na tapetę twórczość jakiegoś kompozytora. O ile bowiem nie są drobiazgowo przygotowane, a ich zawartość nie pęka w szwach, będąc jednocześnie zjadliwą dla odbiorcy, to z reguły kończą się dziwacznym eksperymentem-fiaskiem, który w żaden sposób nie potrafi oddać ani specyfiki, ani też bogactwa muzyki danego twórcy – zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z nowymi nagraniami istniejących już utworów. Wtedy tym łatwiej o zawód, a nawet swoisty niesmak obcowania z podobnym tworem. I nic nie wskazuje na to, by wydawnictwo „The Film Music of Thomas Newman” zmieniło coś w moim podejściu do sprawy.
Za wydanie tegoż albumu odpowiada Silva Screen, która ma na swoim koncie sporo całkiem ciekawych albumów tego typu (jak choćby recenzowany swego czasu przeze mnie „Space and Beyond ”). Nagranie nowych aranżacji to natomiast robota kontrowersyjnych w środowisku fanów filmówki ‘Prażan’, czyli słynnej The City of Prague Philharmonic Orchestra. Kontrowersyjnych, gdyż odpowiadających często za kuriozalne wykonania równie kuriozalnych przeróbek klasycznych i często kultowych ścieżek. I choć bez wątpienia jest to dobra orkiestra, która w dodatku wśród kompozytorów cieszy się dużą renomą, to jednak na ich re-recordingi fani reagują zwykle w następujący sposób:
I przyznam, że słuchając „TFMOTM” jestem z w stanie zrozumieć podobne reakcje. Bo choć za prowadzenie orkiestry podczas nagrania albumu odpowiedzialne były m.in. takie tuzy, jak James Fitzpatrick i Nic Raine, a pod jedną z aranżacji podpisał się nawet sam Newman („Little Women”), to wyniki ich pracy są niekiedy wręcz zatrważające. Pod tym względem prym wiedzie bodaj najpopularniejsza kompozycja Thomasa, czyli „American Beauty”. Reprezentowana tutaj przez aż dwie ścieżki brzmi po prostu koszmarnie, gdy zestawić ją z oryginalnymi nagraniami. Może nie jest to przypadek kompletnego wypaczenia zamysłu kompozytora, lecz za grosz nie ma w tym ani finezji, ani też charakterystycznej dla Newmana werwy. Podobnież obdarty z magii został „Zaklinacz koni”, z którego muzyka pod napisy końcowe została odegrana tutaj wyjątkowo sucho, a partie fletu wybrzmiewają na tyle nienaturalne, iż w pierwszej chwili byłem święcie przekonany, iż ktoś tutaj zwyczajnie fałszuje. Koszmar.
Z drugiej strony te bardziej symfoniczne fragmenty, angażujące częstokroć całą orkiestrę i brzmiące o wiele klasyczniej nawet się udały. Prażanie całkiem nieźle oddali zarówno złowrogą potęgę tematów z „Dobrego Niemca”, jak i bez większych wpadek wyczuli niuanse „Drogi do zatracenia” i „Zielonej Mili”. Bardzo pozytywnie wypada też „Whisper of a Thrill” z „Meet Joe Black” oraz wieńczący krążek temat końcowy ze „Skazanych na Shawshank”, którym z całej płyty chyba najbliżej oryginałów. A i wspomniane „Małe kobietki” nie spowodowały u mnie przedwczesnej siwizny, nawet biorąc pod uwagę fakt, iż w stosunku do pierwowzoru zostały lekko rozwleczone w czasie. Największym zaskoczeniem okazał się jednak fragment z serialu „Sześć stóp pod ziemią”, który teoretycznie po prostu nie mógł się udać. A jednak! Choć i tutaj oryginał nie został pokonany, a kopia raz jeszcze cierpi na czasowe anomalie, to jednak ogromne brawa należą się za całkiem niezłe oddanie partii elektronicznych oraz świetne wyczucie tempa i atmosfery kompozycji. Jak na ironię jest to jeden z trzech motywów, za które nie odpowiada Praska Orkiestra, lecz London Music Works, który tak pięknie spartolił tu wcześniej… „American Beauty”. Bądź tu mądry…
Jak więc widać, płyta ta jest istną sinusoidą, na której równie dużo porażek, co zwycięstw. Przeważają natomiast utwory dość przeciętne, które nawet mimo dobrych chęci nijak nie mogą równać się z wersjami filmowymi, co niekiedy prowadzi do ciekawych przypadków Lemony Snicketa (motyw tyleż nieudany, co przez swe rozbieżności fascynujący). Przede wszystkim całości brakuje jednak odpowiedniego wyczucia newmanowskiej wrażliwości i jego charakterystycznych ‘pociągnięć’ batutą, co sprawia, że nawet te najbardziej udane kopie są zwyczajnie płaskie i zatracają gdzieś ducha maestro. Nie pomaga też dobór materiału, który jest co najmniej dyskusyjny, a przy tym ułożony w żaden logiczny, ani tym bardziej atrakcyjny dla słuchacza sposób.
Nie zamierzam jednak zupełnie tłamsić tego wydawnictwa (acz przyznam, że dwójka była oceną docelową) – mimo oczywistych minusów i trywialności potrafi ono pozytywnie zaskoczyć nawet zagorzałego fana newmanowskiej twórczości, a to już coś. Z kolei osoby, dla których jest to być może pierwsza przygoda z kompozytorem, album Silvy może stanowić zachętę do sięgnięcia po resztę jego prac – zwłaszcza po oryginalne nagrania. Do czego zresztą gorąco zachęcam, bowiem „The Film Music of Thomas Newman” na dłuższą metę nie niesie ze sobą większej wartości.
0 komentarzy