„Jeśli to zbudujesz, on wróci.”
Te słowa mocno zmieniły życie Raya Kinselli, zwykłego farmera. Pod wpływem tego głosu, mężczyzna na swoim polu buduje boisko do gry w baseball. Wtedy na boisku pojawia się postać „Bosonogiego” Joe Jacksona, skazanego na dożywotni zakaz gry. Jednak głos znów się pojawia i Ray próbuje rozwiązać tajemnicę. Tak można streścić fabułę filmu Phila Aldena Robinsona z 1989 roku. Więcej nie zdradzę – napiszę tylko, że to przykład bardzo dobrego kina, w którym pokazana jest miłość do baseballu, a jednocześnie to poruszająca historia obyczajowa. Ja jednak skupię się na warstwie muzycznej, którą wyróżniono nominacją do Oscara.
Jej autorem jest James Horner – kompozytor o dość niejednoznacznej reputacji. Jego ilustracja jest dość spokojna i na albumie zawiera się w 13 utworach, których dźwięki niestety spłynęły po mnie jak po kaczce. To, że całość składa się z 5-minutowych i dłuższych suit nie jest żadnym zaskoczeniem. Problem w tym, że żadna z nich nie zapada specjalnie w pamięć – jednym uchem się słucha, a drugim wypada.
Kameralność kompozycji pasuje do dramatu i tego, co się dzieje na ekranie. Muzyka jest mocno przyprawiona syntezatorami, ale nie brak też tradycyjnych instrumentów, jak fortepian (symbol prostego życia farmera), co słychać już w otwierającym album „The Cornfield”, gdzie po elektronicznych smyczkach i smutnej trąbce, delikatny fortepian wpada w rytm walca, a pod koniec znów pojawiają się klawisze z dzwonkami. Zdarzają się jednak bardziej interesujące dźwięki, jak gitara elektryczna i perkusja w połowie „Deciding to Build the Field”, akustyczna gitara w melodii tytułowej, często pojawiające się bębny („Shoeless Joe” z różnego rodzaju perkusjonaliami i basem) czy uwielbiany przez Hornera flet shakuhachi w pięknym „The Library” i mroczniejszym „Doc's Memories” (acz po pewnym czasie także i on jawi się zbyt monotonnie). Pewnym wyjątkiem jest także jazzowe „Old Ball Players”, klimatami zahaczające o lata 30. Zbyt często powtarzający się temat na fortepian zaczyna jednak mocno nużyć, głównie w finalnym, ponad 9-minutowym „The Place Where Dreams Come True”, który jest strasznie monotonny.
Horner od zawsze chciał udowodnić, że jest wszechstronnym kompozytorem, który sprawdza się w każdym gatunku i konwencji – wychodziło mu różnie. W przypadku „Pola marzeń” jego muzyka spisuje się w filmie naprawdę dobrze, lecz poza nim jest trochę zbyt nijaka i za monotonna, by przykuć do siebie uwagę na dłużej. Trochę szkoda, gdyż można było z tego wycisnąć zdecydowanie więcej. A tak mamy do czynienia z zaledwie przyzwoitą, typowo rzemieślniczą robotą. Trójka.
0 komentarzy