Denzel Washington to jest gość, którego przedstawiać nie trzeba. Jego talent aktorski oraz charyzma są rzeczami nie do podrobienia. Nie brakuje mu też ambicji, co udowodnił próbując swoich sił jako reżyser („Antwone Fisher”, „Klub dyskusyjny”). Lecz dopiero w „Płotach” zaryzykował najbardziej. Adaptacja sztuki teatralnej Augusta Wilsona opowiada o rodzinie Afroamerykanów żyjącej w latach 50. oraz jej żywicielu (sam reżyser) z wieloma demonami w sobie. Niby jesteśmy w jednym miejscu, ale atmosfera staje się coraz gęstsza i wiele wydarzeń doprowadza do eksplozji. Znakomicie zagrane, z wieloma niezapomnianymi monologami, wręcz chwytające za gardło. A jak sobie poradziła warstwa muzyczna?
Zazwyczaj filmy oparte na teatralnym tekście nie mogą sobie pozwolić na więcej niż skromne tło. I nie jest inaczej z ilustracją Marcelo Zarvosa – bardzo uzdolnionego brazylijskiego pianisty, który do tej pory był znany głównie z produkcji telewizyjnych (seriale „The Affair”, „Ray Donovan” czy filmy „Jack, jakiego nie znacie”, „Zbyt wielcy, by upaść”) oraz kameralnych filmów pokroju „Ani słowa więcej”. Na pierwszy rzut ucha wydaje się, że „Płoty” wpisują się w ten trend.
Sama muzyka pojawia się bardzo rzadko, co jak na dość długi czas projekcji jest pewnym zaskoczeniem. Opiera się na klasycznym instrumentarium, dając najwięcej przestrzeni dla smyczków oraz fortepianu – jak w otwierającym całość, melancholijnym „Gabriel’s Trumpet”, zdominowanym przez fortepian oraz wieńczącym krążek „God’s Closet”, gdzie pojawia się trąbka. Sporadycznie potrafią odezwać się flety, dodając odrobiny lekkości („Cory’s Theme”, w połowie wsparte o niemal kołysankowe cymbałki), lecz ważniejsze są bardziej dramatyczne fragmenty, jak ciężkie „You Got The Devil in You” z nasilającymi się niczym syreny alarmowe smyczkami oraz ambientową perkusją.
Choć w dialogach nie brakuje pewnych odniesień biblijnych, maestro nie wykorzystuje tego do pójścia w kierunku bardziej religijnej oprawy. Pozwala też dopuścić do głosu kobiece wokalizy, co jeszcze mocniej podkreśla ciężar emocjonalny („Rose’s Theme” czy wolniejsze „A Womanless Man”). Wykorzystuje też repetycję (pozornie spokojne „Fences”, z coraz bardziej zaznaczającymi swoją obecność smyczkami, czy krótkie „City Hall”) oraz okazjonalnie dopuszcza inne instrumenty do głosu (niemal fletowy początek „Troy’s Story”; krótkie wejście harfy w „They Could Do Nothing for Her”).
Poza scorem pojawia się kilka piosenek z epoki, z których najbardziej dominuje hit wielebnego Jamesa Clevelanda z bardzo ekspresyjnymi nutami w niemal gospelowym, chociaż bardzo rozbuchanym stylu (poza organami jest jeszcze rock’n’rollowa perkusja oraz chór). Tyle, że te utwory gryzą się z dziełem Zarvosa, wybijając totalnie z rytmu (wyjątkiem jest jazzowe „You Don’t Know What Love Is” Dinah Washington oraz liryczne „Day by Day”).
Trudno jest oceniać taką muzykę jak „Fences”. Delikatna, bardzo wyciszona, ale jednocześnie pełna dramatycznych momentów. Swoje zadanie wykonuje dobrze i Zarvos jest też bardzo świadomy swojej roli. O dziwo, na albumie prezentuje się lepiej niż na ekranie, wykorzystując w pełni swoje atuty i potrafi miejscami bardzo poruszyć, za co dostaje pół nutki więcej.
0 komentarzy