Kino akcji ma różne oblicza. Wraz z rozwojem naszej cywilizacji zmieniają się bowiem ludzkie potrzeby, a razem z nimi sposoby ich zaspokajania. Jedni lubią oglądać na wielkim ekranie walczące wojska inni niezniszczalnych policjantów a jeszcze inni ryzykowne wyścigi samochodowe. Fani tych ostatnich jakiś czas temu zostali uszczęśliwieni kolejną częścią "Szybkich i wściekłych", a więc filmu, który poza mnóstwem spalonej gumy i pisków opon, niewiele tak naprawdę ma do zaoferowania. Szybkie samochody, nielegalne wyścigi, piękne dziewczyny i dynamiczna akcja to największe atuty tej produkcji – niestety jedyne. Oczywiście osoby, którym spodobała się cała seria "The Fast And The Furious" mogą w tej chwili oburzyć się, że strasznie upraszczam sprawę, ale większość czytelników raczej się ze mną zgodzi… "Szybcy i wściekli: Tokio Drift" to trzeci film tej niezwykle kasowej serii. Tym razem bohaterem historii jest niejaki Shaun Boswell – niezbyt towarzyski nastolatek, który jedyną radość znajduje w nielegalnych ulicznych wyścigach samochodowych. Niestety wyrobiły mu one niezbyt dobrą opinię pośród tamtejszych władz… Shaun by uniknąć więzienia, ucieka do Tokio. Tam bierze udział w różnych tamtejszych ulicznych wyścigach…
Wielkim atutem wszystkich trzech części serii "The Fast And The Furious" była bez wątpienia muzyka. I to wcale nie, dlatego że osiągała nie wiadomo jak wysoki poziom, ale dla tego, że zwyczajnie pasowała do filmów. Mam tutaj na myśli przede wszystkim piosenki, które nadawały obrazom bardziej młodzieżowego charakteru. Na albumach, które pojawiały się pod szyldem "Szybkich i wściekłych" królowały, bowiem piosenki ze szczytów list przebojów, albo takie, które dzięki obecności w filmie tam wędrowały. Jednak to dopiero przy okazji trzeciej części serii, a więc "Szybcy w wściekli: Tokio Drift", zdecydowano się wydać muzykę instrumentalną. Zajęło się tym wydawnictwo Varese Sarabande w czasie gdy tradycyjny soundtrack z pojawiającymi się w filmie piosenkami wydał Univesal.
Skomponowania muzyki do "Tokio Drift" podjął się Brian Tyler – postać dość znana w świecie muzyki filmowej, choć może nie należąca do najlepszych jej twórców. Jest to w pewnym sensie powrót tego kompozytora do serii, ponieważ pracował on także przy pierwszym z filmów, a do "The Fast And The Furious 2" muzykę skomponował David Arnold. Jedną z ostatnich i najgłośniejszych ścieżek dźwiękowych tego twórcy był "Constatine", przy którym nieznacznie Tylerowi pomagał Klaus Badelt. Symfoniczny wkład Amerykanina w tę partyturę sprawił, że wiele osób zaczęło w nim upatrywać następcy takich mistrzów jak Jerry Goldsmith czy Michael Kamen. Te nadzieje był jednakże znacznie przesadzone i przedwczesne, co Tyler udowodnił swoimi kolejnymi projektami. Jednym z nich jest właśnie "Tokio Drift", które śmiało może uchodzić za najgorszą ścieżkę dźwiękową tego roku.
Jest to typ muzyki filmowej, który ogranicza się jedynie do spełniania swojej podstawowej roli, a więc towarzyszenia obrazowi. Mam wrażenie, że wydanie jej na osobnej płycie jest rezultatem obecności przy jej tworzeniu jednego człowieka – Slasha. Ten słynny członek zespołu Guns’n’Roses użycza tutaj swojej gitary, ale i nie tylko. Na płycie widnieje, bowiem informacja, że utwór "Welcome To Tokyo" został skomponowany przez Briana Tylera wspólnie właśnie ze Slashem. Generalnie jednak niczym szczególnym ta kompozycja nie imponuje. Słyszymy tutaj kilkukrotnie nałożoną na siebie gitarę Slasha, perkusję i trochę basów z elektronicznymi samplami. Jedyną ciekawostką są pobrzękujące gdzieś w tle… dzwonki rowerowe.
Znaczna zawartość tej płyty to typowa muzyka akcji, towarzysząca na ekranie między innymi wyścigom samochodowym. Sporo jest tutaj zrywów, zwrotów i wybuchów, które mając uzasadnienie w filmie, słuchane oddzielnie, co najwyżej irytują. Cała muzyka jest bardzo dynamiczna i drapieżna, ale brakuje jej jakiejkolwiek melodyjności. Dominują przede wszystkim wszelkie figury rytmiczne i ostre riffy Slasha. Bez wątpienia owa drapieżność jest wynikiem właśnie instrumentarium wykorzystanego przez Tylera. Mimo że we wszystkich utworach pojawiają się smyczki i sekcje dęte orkiestry, to królują przede wszystkim elektryczne gitary i najróżniejsze perkusje i perkusjonalia. Nie obyło się też bez elektronicznego tuningu niektórych kompozycji, które zyskują miejscami brzmienie bardzo podobne do tego z "Constantine".
Po kilkukrotnym przesłuchaniu całej płyty w pamięci pozostała mi zaledwie jedna, ale za to naprawdę świetna kompozycja – "Neela Drifts". To naprawdę ładny kawałek muzyki oparty na pulsującym podkładzie i pięknym temacie wygrywanym przez gitarę klasyczną. W przeciwieństwie do reszty płyty, Tyler nie starał się tutaj na siłę łączyć elektroniki z orkiestrą symfoniczną, co ostatecznie dało zaskakująco dobry efekt. Bez wątpienia to najlepsza kompozycja na całym krążku i chyba jedyna warta uwagi. Jest to tym bardziej zaskakujące, że mamy na tej płycie w końcu aż 30 kawałków! I tutaj kłania się kolejna wada tego wydania. Zupełnie niepotrzebnie zamieszczono tutaj mnóstwo ultrakrótkich fragmentów muzyki, które tak naprawdę nic nie mają do przekazania i jedynie irytują. Zdaje się, że taki sposób układania płyt z muzyką filmową to znak firmowy Varese Sarabande, które podobny manewr zastosowało też przy "X-men: The Last Stand" i "Epoce lodowcowej 2". Jak się okazuje ilość nie zawsze idzie w parze z jakością.
Gdybym miał porównywać tę muzykę do jakiejś innej, to pewnie wskazałbym na "Ghosts of Mars" gdzie John Carpenter współpracował z zespołem Anthrax. Mamy tam podobne gitarowe brzmienie i generalny chaos. Na usta ciśnie się też tandeta, jaką zaprezentował Graeme Revell w swoim "Aeon Flux". Tak więc ostatecznie, mimo że trudno w to uwierzyć, z całego krążka zaledwie jedna kompozycja zasługuje na uwagę. Jak dla mnie to zbyt mało, aby wystawić tej płycie pozytywną ocenę. Całość zwyczajnie męczy i miejscami wręcz ogłusza. Straszny chaos, rozgardiasz i sztuczność. Jestem w stanie zrozumieć, że film tego typu, potrzebował takiej muzyki, która jest hałaśliwa, wyprana z emocji i gnająca na złamanie karku. Nie rozumiem jednak, dlaczego została ona wydana na płycie, a nie poszła śladami ścieżek dźwiękowych z poprzednich części serii… Innymi słowy nie polecam, chyba, że komuś naprawdę podobał się sam film i bawi go zbieranie gadżetów z niego. Ja do takich osób nie należę, to też ocena może być tylko jedna.
0 komentarzy