Mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać. Jeżeli w XIX wieku wyemancypowana, piękna Angielka szuka szczęścia, to prędzej czy później będzie musiała odganiać się od adoratorów. Po kilku życiowych pomyłkach wybierze oczywiście właściwego. Rzecz dzieje się na wsi, więc oprócz pięknych wnętrz i uroczych kostiumów, można niezawodnie liczyć na olśniewające widoki.
Reżyser, Thomas Vinterberg, nie sili się na oryginalność, wręcz drobiazgowo spełnia wymogi gatunku. Dotyczy to wszystkich elementów produkcji, ze ścieżką dźwiękową włącznie. Odpowiada za nią Craig Armstrong – kompozytor, który ostatnimi czasy zbyt rzadko zajmuje się muzyką filmową, przez co ląduje na półce twórców trochę niedocenionych i nieco zapomnianych.
Mając bardzo wyraźnie narzuconą konwencję, Armstrong idealnie się w nią wpasowuje, jakby chciał stworzyć kwintesencję muzyki do angielskiej, romantycznej produkcji kostiumowej. Wsłuchajcie się w niespokojne, chropowate frazy smyczków, które otwierają płytę. Stanowią obietnicę wielkich emocji, tajemnicy, a także łączą się z wietrzną zielenią pastwisk. Potem wyważone akcenty fortepianu niosą uspokojenie, by wraz ze smyczkami wybuchnąć w porywający, romantyczny temat, pełen rozmachu, szaleństwa uczuć i staroświeckiej urody.
Trochę zaskakuje, że napisawszy tak udany, jednoznacznie melodramatyczny motyw główny, Armostrong oszczędnie z niego korzysta. Pozostawia jego okruchy tu i ówdzie, ale właściwie trzeba przebrnąć aż do samego końca, by znów, przy napisach końcowych, wybrzmiał w pełnej krasie. Po drodze pojawiają się inne atrakcje. Zdecydowanie najlepszym motywem pobocznym jest ten, który ilustruje życie na farmie. Urzeka łagodną energią i pogodą. W „Corn Exchange” miękka, śpiewna melodia została zdynamizowana efektami perkusyjnymi. Funkcję tę przejmują w „Spring Sheep Dip” smyczkowe ostinata. Tam też rozbrzmiewa interesująca durowa wariacja głównego tematu, odzierająca go z melodramatyzmu na rzecz bardziej pozytywnego, nieco folkowego brzmienia.
Armstrong wypełnia film wieloma tematami, aczkolwiek, ze względu na dość ograniczone instrumentarium i aranżacyjną zachowawczość, zlewają się one ze sobą. Pozostawiają raczej wrażenie odpowiedniej atmosfery, niż zapadają w pamięć same w sobie. Nie zawsze przy tym kompozytor proponuje pełne melodie.
Być może najciekawiej zilustrowany został uwodzicielski sierżant Troy. Gdy główna bohaterka poddaje się jego czarowi, rozlega się skrzypcowy świergot, dosłownie kojarzący się ze śpiewem ptaka („Never Been Kissed”). W „Hollow in the Ferns” ładnie podejmuje go harfa. Ta krótka dźwiękowa wizytówka opiera się siłą rzeczy na powtarzaniu dwóch dźwięków. Armstrong sięga po nią dalej, by wywołać jednak zupełnie inne emocje. Nie powtarza tego samego mini-tematu, ale korzysta z jego konstrukcji, by pokazać niepokój, nieszczęście, rozczarowanie („Bathsheba and Troy Wedding”, „Fanny and Troy”).
„Z dala od zgiełku” jest zatem kompozycją precyzyjnie pomyślaną. Armstrong otrzymał od Vinterberga dużo miejsca, więc śmiało może prowadzić równoległą narrację zbudowaną z tematów i rozwiązań brzmieniowych przywiązanych do postaci i wątków. Pod względem funkcjonowania w filmie nie można tu niczego zarzucić. Oczywiście w niczym nie zaskakuje, ale ścieżka dźwiękowa wpisuje się w gatunkową zachowawczość całego obrazu. Na płycie sytuacja wygląda nieco gorzej. Typowe rozwiązania i mała różnorodność sprawiają, że muzyka się zlewa i momentami trochę nudzi, choć oryginalną kompozycję ubarwiają ludowe, taneczne kawałki, a także pieśni ze wspaniałym „Let No Man Steal Your Thyme” na czele.
Ścieżka dźwiękowa Armstronga nie niesie więc ze sobą żadnego zaskoczenia. Jest niemal boleśnie oczywista, ale ma klasę. Proponuje kilka udanych tematów, trochę emocjonalnie porywających momentów, umiejętnie i konsekwentnie tworzy atmosferę. Być może za mocno dochowuje wierności konwencji i przez to wydaje się nadmiernie poprawna, ale to solidna praca, której warto dać szansę, zwłaszcza że na nadmiar muzyki Armstronga nie można narzekać.
To prawda, zluzował ostatnio Armstrong sporo. Niemniej tutaj odrobinę mnie zawiódł. Filmu co prawda nie znam, a więc cierpiałem na wszelkie wymienione w recenzji przypadłości płytowe, ale i pod tym względem ciekawszy wydał mi się mariaż z Wielkiego Gatsby. Ale szansę dam oczywiście jeszcze niejedną. Póki co jednak trójka.
P.S. Gratuluję 200 tekstu.