Hollywood idzie w zaparte. Podczas gdy wszyscy oczekują nowych pomysłów i jakiegoś powiewu świeżości, ono serwuje nam kolejne sequele, prequele i spin offy. Na szczęście jedno drugiego wcale nie musi wykluczać, co udowadnia pierwsza część najnowszej serii osadzonej w świecie Harry’ego Pottera.
Pierwsze kilkanaście sekund to oczywiście znajome „Hedwig’s Theme”. Dobrze znany motyw czelesty pojawia się jeszcze w drugim utworze albumowym, a krótki temat solowej waltorni zapewne przypadkiem odbija bardzo dalekim echem „Obliviate” z „Insygniów Śmierci”. I… to tyle. W warstwie muzycznej (przynajmniej pod względem treści, ale o tym zaraz) nowy film odcina się od starej serii grubą kreską. Wszak mamy do czynienia z całkowicie świeżą historią, osadzoną w nowym świecie i opowiedzianą z innej perspektywy. Chociaż rozpoznamy większość zaklęć, czarodziejskich umiejętności, a także wspominanych sporadycznie miejsc i postaci, to tym razem opowieść rozgrywa się w Ameryce, jakieś 70 lat przez właściwym Harrym Potterem. I choć do tej pory stanowisko nadwornego kompozytora Hogwartu piastowało już czterech twórców, to po raz pierwszy w magiczny świat wprowadza nas James Newton Howard.
To co słyszymy tuż po przywołanym temacie Hedwigi, możemy chyba traktować jako główny motyw całej serii. Brzmi on wystarczająco magicznie i charakterystycznie, by pełnić rolę jej wizytówki. Jednocześnie prezentuje styl kompozytora i jego typowe zagrywki, zwłaszcza pomysłowe rozwiązania dotyczące rytmu i metrum, które obecne są też w kolejnym, nieco sztampowym, fragmencie otwierającego ścieżkę dźwiękową utworu. Od razu otrzymujemy również główny temat przygodowy, obrazujący fascynację głównego bohatera pięknem tytułowych stworzeń.
Howard nie wyważa więc otwartych drzwi, ale nikt chyba tego nie oczekiwał. Słyszymy to, czego można się po nim spodziewać, ale bardziej istotne jest, jak ma się to do nowego filmowego świata i ewentualnych skojarzeń z tym już znanym. O ile pod względem treści nie znajdziemy tu nic więcej z „Pottera”, poza wspomnianym tematem głównym, to instrumentacją i fakturą partytura czerpie z najlepszych wzorców – słychać trochę Desplata i, przede wszystkim, Williamsa. Faktem jest, że główny orkiestrator i dyrygent „Fantastycznych zwierząt…”, Pete Anthony, pracował też nad „Kamieniem Filozoficznym” i nie da się tego nie wyczuć. Mamy mnóstwo "latających" partii skrzypiec i fletów, dużo solówek instrumentów dętych drewnianych, dialogujące z resztą orkiestry waltornie, czelestę i dzwonki, anielsko brzmiący chór (który w kilku miejscach brzmi identycznie jak w „Willow” Jamesa Hornera). To wszystko można usłyszeć choćby w absolutnie magicznym „Tina Takes Newt In / Macusa Headquarters”, gdzie pojawia się główny temat przypisany społeczności amerykańskich czarodziejów.
I to wszystko jest jedynie fundamentem ścieżki, na którym Howard buduje swoje własne tematy i pomysły, dorzucając dużo perkusjonaliów i elektroniki. Co oczywiście w jego przypadku nie oznacza spadku jakości symfoniki. Choć można odnieść wrażenie, że orkiestra i chór brzmią momentami płasko – jakby przy tej wieloskładnikowej miksturze ktoś za bardzo kombinował na etapie miksu i masteringu. W całej różnorodności nowego uniwersum oraz pokazywaniu magicznych stworzeń, gubi się też trochę nie tak przecież zawiła linia fabularna. To samo dzieje się z muzyką. Nieraz czujemy potrzebę sięgnięcia po jakąś tematyczną Mapę Huncwotów, żeby odnaleźć się w natłoku nowych motywów i pomysłów. Jednak rzeczony artefakt powstanie dopiero kilkadziesiąt lat później, a z każdym kolejnym przesłuchaniem płyty okazuje się, że nie jest on wcale potrzebny, gdyż wszystko staje się coraz bardziej sensowne.
Tak naprawdę zarówno film, jak i towarzysząca mu muzyka, oferują wiele pomysłów, które tylko czekają, by je rozwinąć w kolejnych częściach. Okazuje się, że wystarczy wejść do zaczarowanej skrzyni, żeby dać się zaskoczyć i poczuć prawdziwą magię („Inside the Case”). Przygodowy klimat z „Main Titles…” rozwija „The Demiguse and the Occamy”, którego początkowa tajemniczość i błogi spokój burzy marszowy action score oraz kolejny, bohaterski i lekko szaleńczy temat. Gonitwy za kolejnymi fantastycznymi uciekinierami przybierają często z jednej strony groźne, a z drugiej żartobliwe oblicze. W paru utworach dostajemy więc urocze walczyki (końcówka „There Are Witches Among Us…”, „The Erumpent”), a czasem sugestywnie nieokiełznaną akcję („The Erumpent” również). Przy okazji rzeczonego buchorożca, warto zauważyć, że Howard ma już doświadczenie w kwestii ilustrowania niecodziennych, dużych zwierząt grasujących po zaśnieżonym Central Parku (patrz: „King Kong”).
W opozycji do zachwytu i fantazji, „Zwierzęta…” mają też swoją mroczną stronę. Obscurusa, czyli potężną, nieopanowaną energię magiczną, ilustrują w dużej mierze elektroniczne utwory. „Creedence Hands Out Leaflets” tajemniczo i subtelnie narasta, by uwolnić pod koniec bardzo dobrze oddający istotę tego zjawiska smutek. „In the Cells” prezentuje zimne i nieco odrealnione brzmienie. „The Obscurus / Rooftop Chase” buduje napięcie coraz wyższymi frazami smyczków, aby przejść do dramatycznej gonitwy całej orkiestry. Smutkiem emanuje też przejmujące „He’s Listening to You Tina”. Te bardziej poruszające, choć już zupełnie innego rodzaju emocje pojawiają się też w końcowych utworach, kiedy do głosu dochodzi typowy dla prac Howarda, oszczędny, ale bardzo liryczny fortepian („Relieve Him of His Wand…”, „Newt Says Goodbye to Tina…”). Kompozytor ponownie wygrywa tutaj prostotą.
Ważnym punktem pracy Howarda jest też jazz. O ile występował już sporadycznie w „Więźniu Azkabanu” Williamsa i pierwszych „Insygniach Śmierci” Desplata, o tyle tutaj jego obecność jest w pełni uzasadniona. Wszak akcja rozgrywa się w Stanach lat 20 XX wieku. Buduje to więc nie tylko klimat (lekkie i humorystyczne solówki klarnetu choćby w „There Are Witches…”), ale też w pewnej mierze świat przedstawiony. Jazzujące elementy pojawiają się zarówno w fakturze orkiestrowej, jak i w wydaniu typowo zespołowym (te szorujące szczoty perkusji, fortepian, tłumione trąbki, miękki kontrabas, momentami też przycinane akordy gitary…). W obu przypadkach jest to stylowe i satysfakcjonujące granie, czy to w wersji ragtimowej, przypisanej jedynemu bohaterowi-mugolowi („There Are Witches Among Us…”, „Newt Says Goodbye…”, „Kowalski Rag”), czy też w wydaniu bardziej szemrano-obskurnym („Gnarlak Negotiations”). W wersji rozszerzonej soundtracku mamy też świetne, choć krótkie „Blind Pig” z "czarodziejskim" tekstem, w wykonaniu piosenkarki Emmi.
Film promują dwa wydania. Podstawowe, które i tak nie jest wcale krótkie i pozostawia wiele do życzenia w kwestii edycji. Mamy zarówno krótkie, zwarte tracki, jak i bardzo długie, złożone z kilku sekwencji z filmu, co zresztą sugerują tytuły. Paradoksalnie to wśród nich znajdują się te najlepsze utwory („Inside the Case”, „Tina and Newt Trial…”, „Relieve Him of His Wand…”, „A Man and His Beasts”), gdyż dzięki tym – często niemal lub ponad dziesięciu – minutom dają się naturalnie rozwijać i mają dużo lepszą narrację. Podczas gdy te średnio-krótkie niekiedy wydają się być chaotyczne, niespójne i nijakie. Deluxe Edition oferuje prawie pół godziny bonusowej muzyki, ale poza wspomnianymi już „A Man and His Beasts”, „Blind Pig” i „Kowalski Rag” jest ona absolutnie zbędna i nieciekawa. Chociaż ostatnimi czasy wydawanie w ten sposób muzyki do dużych hollywoodzkich produkcji nie jest niczym zaskakującym, to motywy wytwórni są za każdym razem oczywiste.
„Fantastyczne zwierzęta…” to nowe otwarcie, które raczej satysfakcjonuje i zawiera w sobie dużo magii, jeżeli tylko wgłębić się w ten świat. Twórcy filmu i kompozytor rzucili na stół mnóstwo pomysłów, które mają szanse stać się punktami zaczepienia naprawdę dobrej historii i stworzyć kolejne uniwersum, do którego z chęcią będziemy wracać. W kwestii oceny za score – naciągana czwórka i ogromny kredyt zaufania dla Jamesa Newtona Howarda.
Oczekiwania były niewspółmiernie duże do ostatecznego efektu. Jest tu kilka fajnych fragmentów/tematów, ale całość doświadczenia soundtrackowego zabija monstrualny czas trwania. Deluxe już z kolei jest tylko dla hardkorów. W mojej ocenie jest to album na 3,5
Pełna zgoda.
Świetna muzyka.