Z pewnością wielbicielom talentu Jeffa Bridgesa oraz zjawiskowej urody Michelle Pfeiffer tego tytułu przedstawiać nie trzeba. Dla pozostałych krótko: film opowiada o tytułowych braciach-pianistach, którzy zarabiają na życie grając w różnych (głównie nocnych) lokalach. Pewnego dnia, dla odświeżenia imidżu postanawiają zatrudnić wokalistkę, co staje się przyczyną konfliktu i sporych zmian w ich życiu. Brzmi całkiem zwyczajnie, bo też takie to i kino – bez zbędnych fajerwerków i wielkich, rozbuchanych scen. Ot, solidny film obyczajowy podszyty komedią, z mocnym aktorstwem (nominacja do Oscara), interesującą fabułą i, a jakże, bardzo przyjemną muzyką.
Za partyturę odpowiada, dziś już zapomniany i na chwilę obecną właściwie emerytowany Dave Grusin, który raczej nigdy nie należał do grona najsłynniejszych kompozytorów, mimo iż zilustrował mnóstwo bardzo znanych, często klasycznych i cenionych filmów, jak choćby „Tootsie”, „Firma”, „Goonies”, „Trzy dni Kondora” czy też „Absolwent”. I tak jak wcześniej, tak i w tym wypadku Grusin poszedł po linii najmniejszego oporu, wybierając oczywistą oczywistość, a więc jazz.
Przez większość czasu mamy więc do czynienia z wijącym się saksofonem, delikatną perkusją i oczywiście fortepianem, którym wtórują co jakiś czas kontrabas, trąbka i inne pojedyńcze instrumenty. Wszystko skąpane w podobnej tonacji i odrobinę leniwych rytmach, które niesie jeden właściwie temat („Jack's Theme”). Takie podejście okazało się jednak strzałem w dziesiątkę. Muzyka jest bardzo plastyczna, żywa – świetnie podkreśla atmosferę zadymionych papierosami klubów, przydrożnych moteli i wyludnionych po zmierzchu ulic. Sporo w niej także naturalnego romantyzmu i namiętności, przez co idealnie trafia w wątek miłosny; a gdy trzeba jest też odpowiednio radosna, dynamiczna i skoczna – w sam raz dla kolejnego występu na scenie. Ilustracja stanowi tu zdecydowanie coś więcej, niż tylko tło dla kolejnych scen – to swego rodzaju duch filmu, bez którego odbiór tegoż na pewno nie byłby taki sam. Tę zależność zresztą doceniono i Grusin był nominowany za tę ilustrację m.in. do Złotego Globu, BAFTA i Oscara, a otrzymał zań równie pożądaną przez muzyków Grammy.
Filmowej magii dopełniają także świetne piosenki i utwory źródłowe, głównie stare jazzowe przeboje – w samym obrazie pojawia się ich bardzo dużo, co jest oczywiście jak najbardziej uzasadnione. Warte wzmianki są dwie z nich – obie śpiewane przez boską Michelle. Mowa rzecz jasna o kolejnej, bardzo dobrej interpretacji „My Funny Valentine” oraz o brawurowo odegranym/odśpiewanym, niesamowicie erotycznym „Makin' Whoopee”, które stało się prawdziwą wizytówką filmu. Cała ta muzyka również na płycie sprawdza się więcej niż dobrze. Idealnie przycięty do niespełna 45 minut krążek stanowi zjadliwy i zgrabny mariaż grusinowej partytury (sześć ścieżek o różnym zabarwieniu emocjonalnym) ze ww piosenkami, które nie pozwalają na choćby chwilę nudy.
Podsumowanie jest więc proste – kto lubi klimaty jazzowe, tudzież atmosferę nocnych klubów i komu podobał się film, ten bez chwili wahania powinien sięgnąć po opisywaną tu płytkę. Pozostali mogą odrobinę zawieść się miejscami sennym klimatem i bliźniaczo brzmiącymi melodiami, ale i oni nie powinni żałować – to po prostu porządna porcja muzyki, nie tylko filmowej. Cztery z plusem to moja ostateczna ocena.
P.S. A TUTAJ spis wszystkich utworów, które w taki czy inny sposób przewinęły się przez film.
0 komentarzy