Powieść „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego opowiada o emigrancie, który postanowił założyć swingowy big-bang i wnieść w ten sposób odrobinę koloru do smutnych czasów PRL-u. Pełna barwnych i wyrazistych postaci historia wydawała się idealnym materiałem na film. Realizacji podjął się 85-letni Janusz Majewski – twórca m.in. znakomitych „Zaklętych rewirów” – który ożywił świat z książki, zachowując dialogi, humor oraz… muzykę.
Choć wydaje się ona ogranym zestawem standardów lat 40. i 50., to za cel obrano sobie nadanie im eleganckiego sznytu. Do tego zadania został powołany Big Collective Band kierowany przez Wiesława Pieregorólkę (kapelmistrz) oraz Grzecha Piotrowskiego (saksofon tenorowy), zaś aranżacje są dziełem kompozytora Wojciecha Karolaka. W skład grupy wchodzą doświadczeni i utalentowani jazzmani z Polski (m.in. saksofonista Henryk Miśkiewicz, pianista Jan Smoczyński, puzonista Jacek Namysłowski), którzy razem brzmią niczym klasyczny big-band z czasów świetności. Oferują przyjemny dla ucha i oka, dający sporo ciepła oraz luzu swing, w którym słychać rozmach połączony z profesjonalizmem.
Trudno właściwie nazwać tu cokolwiek tematem czy motywem, chociaż jest jedna melodia powracająca niczym bumerang. „I’m Getting Sentimental (Over You)” Tommy’ego Dorseya spina wszystko w spójną całość – początkowo dynamiczna i ostra niczym papryka, po chwili pojawia się w wersji melancholijno-nostalgicznej, uwodząc delikatnymi klawiszami. Instrumentalnych utworów jest zresztą sporo (płynąca „Moonlight Serenade” Glenna Millera, szybki i żywiołowy „American Patrol”, skoczny „Take The A Train” czy „Niezwykły zwykły walczyk zajęczy”), jednak są one tak naprawdę tylko dodatkiem do piosenek.
Piosenki też wydają się być oczywistą oczywistością („On the Sunny Side of the Street”, „Bei mir bist Du schoen”, „I’ve Got You Under The Skin”, czy rozpędzające się niczym lokomotywa „Chattanooga Choo Choo”), lecz sposób ich wykonania budzi ogromny szacunek. Utwory te śpiewane są po angielsku przez aktorów grających w filmie – Macieja Stuhra, Sonię Bohosiewicz, Natalię Rybicką, Sonię Stein i Wiktora Zborowskiego. Aktorzy wywiązali się świetnie ze swojego zadania, śpiewając tak, jakby niczego innego w życiu nie robili (dodatkowo płynną angielszczyzną, co jest rzadkością). Trudno tu kogokolwiek wyróżnić, co świadczy jedynie o wysokim poziomie wykonania.
„Excentrycy” to muzyczny wehikuł czasu, przenoszący nas w czasy, gdy muzyka nie była produkowana taśmowo jak dzisiaj, tylko tworzona z sercem. Nie było może wtedy takiej konkurencji, ale Karolak z zespołem uchwycili ducha lat 50., idealnie współgrając z ekranowymi wydarzeniami (pogrzebowy, uroczysty „St. James Infirmary Blues” z poruszającym solo trąbki i organami w tle). Owszem, muzyka bywa nadto elegancka, ale bynajmniej nie grzeczna i spokojna. Początkowo kameralna, nagle daje kopa dęciakami, ostrymi jak strzały z karabinu. Można rzec, że jest lekko ekscentryczna, ale w żadnym wypadku nie nudna. Ode mnie 4,5 nutki. Kto jest chętny przejść na słoneczną stronę ulicy?
’Moonlight Serenade’ nie jest przypadkiem Glenna Millera? A tak poza tym, dobra płyta i dobry tekst 🙂
Poprawione, dzięki.