Mimo zróżnicowanej filmografii, z której wielu tytułom nieobca była przemoc oraz mniej przyjemne elementy życia, Michael Kamen pozostawał raczej po ‘jasnej stronie’ kina. Twórca ten nie bał się jednak wyzwań i eksperymentów, stąd parę razy zdarzyło mu się ilustrować mroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. „The Dead Zone” Cronenberga to jeden z nielicznych takich przykładów z początków kariery. Innym, znacznie bardziej dosadniejszym jest natomiast właśnie „Event Horizon”, który trafił się kompozytorowi już w końcowej fazie twórczości.
Tytuł ten – odwołujący się zarówno do nazwy filmowego statku kosmicznego, jak i teorii względności – jest jednak chyba najbardziej frapującą taką wyprawą, na co składa się kilka czynników. Przede wszystkim to jedyna taka produkcja w dorobku maestro – ponure, gotyckie i krwawe hard s-f, to nie jest bowiem coś, w czym Kamen lubował się na co dzień. Podobnie, jak w większości swych najsłynniejszych kompozycji – wliczając w to hitowe serie akcji: „Lethal Weapon” i „Die Hard” – interesowała go jednak ludzka natura (w tym wypadku granice szaleństwa w starciu z nieznanym) oraz emocjonalny ciężar niejednoznacznych bohaterów (postać Sama Neilla). Z pewnością skusiła go także możliwość współpracy z muzykami popularnymi. Choć zarówno poza, jak i na wielkim ekranie nie było to dlań żadne novum – co by przywołać tylko Erica Claptona, Queen, Metallicę czy The Who – tak techno trans, reprezentowany przez braci Paula i Phila Hartnoll (nieistniejący już Orbital, który w tym samym okresie zaliczył udane momenty w „Hakerach” oraz kinowej wersji „Świętego”) stanowiła już nowe doświadczenie.
Efektem tego specyficzne i wielce oryginalne – zwłaszcza w danym czasie, kiedy, w przeciwieństwie do obecnych trendów, popkulturowe gwiazdy rzadko zajmowały się ilustrowaniem takich filmów – połączenie tradycyjnej, charakterystycznej dla kompozytora symfoniki (pokaźna sekcja dęta, mnóstwo smyczków i elementów perkusyjnych) z elektronicznymi, pełnymi eksperymentów samplami. Młodszy o dwa lata „Matrix” jest tu oczywistym skojarzeniem, jednakże kolaboracji Kamena z Orbital bliżej do nietuzinkowej estetyki Elliota Goldenthala lub niektórych prac Christophera Younga, niż Dona Davisa (który zaczynał wszak jako orkiestrator u Kamena).
Mimo oczywistej siły oraz odpowiedniej epiki (chóry), zdecydowanie mniej tu rozbuchanych melodii na pełną parę, a więcej posępnych, budujących nastrój grozy i tajemnicy dźwięków. Często – poza standardowymi uderzeniami pełnej orkiestry w momentach zagrożenia, od jakich Kamen nie stroni – są to zresztą dźwięki frapujące (np. imitacje ludzkiego oddechu, psychodeliczny świst wiatru czy nagłe, przepuszczone przez komputer okrzyki w różnych konfiguracjach), które bardzo inteligentnie działają w poszczególnych scenach filmu, jednocześnie nie stając się asłuchalną ścianą dźwięku poza nim.
Sam album także wydano w dość niecodzienny sposób – cztery, podzielone na liczne podtytuły suity, z których trzy liczą sobie odpowiednio aż 14, 12 i 13 minut, mogą z początku budzić prawdziwe przerażenie (wszak jak tu znaleźć interesujący nas kawałek?). Jak na ironię jednak, służy to kompozycji, gdyż tej stosunkowo krótkiej, bo zamykającej się w trzech kwadransach płyty, słucha się jednym ciągiem bez większych bolączek i znużenia. Muzyka jest zróżnicowana, intrygująca, naprawdę zgrabnie zmontowana i, poza kilkoma nielicznymi fragmentami mniej przyjaznego uszom underscore’u, zadziwiająco melodyjna i spójna.
Trzeba jednak liczyć się też i z tym, że nie jest to pozycja lekka, łatwa i przyjemna (acz Kamen zdołał tu i ówdzie przemycić parę łagodniejszych, wręcz lirycznych nut), bo i nie miała taka być. Znajomość filmu, mimo szczęśliwego braku spoilerów w podtytułach ścieżek, także może być podnoszącym satysfakcję z odsłuchu atutem. Podobnie, jak i zamiłowanie do przynajmniej jednego z dwóch obecnych tu gatunków muzyki, jakie razem z powodzeniem składają się na niebagatelną, a przy tym nieziemsko klimatyczną ścieżkę dźwiękową, po którą warto sięgnąć – choćby i z czystej, ludzkiej ciekawości.
P.S. W Niemczech wydano też radiowe promo (okładka obok), na którym znaleźć można filmowy dialog (zdubbingowany), wywiady oraz piosenkę „Funky Shit” zespołu The Prodigy, która pojawia się na napisach końcowych.
0 komentarzy