„Equalizer” w swej podstawowej definicji oznacza w języku angielskim kogoś, kto wyrównuje/zachowuje równowagę. Kimś takim wydaje się Robert McCall (Denzel Washington) – główny bohater filmu Antoine’a Fuqua, bazującego na popularnym serialu z lat 80.. Wyszło z tego naprawdę przyzwoite kino akcji, niepozbawione stylu i klimatu. A jak sobie radzi warstwa muzyczna?
Fuqua współpracował wcześniej m.in. z Markiem Manciną („Dzień próby”), Hansem Zimmerem („Łzy słońca”) czy Trevorem Morrisem („Olimp w ogniu”). Tym razem postanowił zaskoczyć wszystkich i sięgnął po Harry’ego Gregsona-Williamsa, o którym ostatnio było dość cicho (poza niewielkim wkładem w „Prometeusza”). Nie spodziewajcie się jednak jakiejś muzycznej metamorfozy – Anglik zrobił dokładnie to samo, z czego był znany podczas współpracy z Tonym Scottem, czyli wymieszał brzmienie orkiestry z samplami i elektroniką. Na pewno jest zatem głośno i agresywnie, ale nie brak i delikatnych dźwięków.
Ekran rozsadzany jest dźwiękowo głównie w scenach akcji. We fragmentach lirycznych dominuje natomiast fortepian, który wraz z niepokojącymi smyczkami w tle („Change Your World”) wytwarza osobliwy, odrobinę mroczny klimat. Sam główny bohater ma dwa w zasadzie tematy. Pierwszy jest spokojny, podkreśla samotność i tajemniczą przeszłość McCalla (początek „Alone”, „McCall’s Decision”). Drugi towarzyszy mu w akcji agresywnymi wejściami gitary elektrycznej (np. końcówka „McCall’s Decision”).
Niejakimi ubarwieniami są etniczne uderzenia perkusji („Alone”, „On a Mission”) lub wstawki rosyjskie (bałałajka w finałowym utworze tytułowym), które pomagają w przyswojeniu action i underscore’u. Reszta to już typowe sztuczki kompozytora, czyli głównie dziwaczne sample, pulsujące klawisze i różne tykające dźwięki („On a Mission” z ‘brudnymi’ wejściami gitary oraz mocnymi uderzeniami perkusji w ostatniej minucie).
Czasami tempo robi się nagle bardziej dynamiczne (środek „Corrupt Cops” ze ‘strzelającą’ perkusją), jednak nie wywołuje to rozdrażnienia. Bardziej irytować może fakt, że nie dostajemy tutaj niczego nowego, ani intrygującego. Kwintesencją stylistyki HGW jest ponad 10-minutowe „It’s All a Lie”, będące różnorodną mieszanką akcji i zwykłej tapety (wokalizy, perkusja, eksperymenty dźwiękowe oraz temat McCalla w pełnej krasie), która jednak tylko miejscami przykuwa uwagę.
Harry Gregson-Williams ma tak wyraźny styl, że albo się go kocha albo nienawidzi. Tutaj sprawdza się on całkiem przyzwoicie, lecz o żadnej (r)ewolucji nie ma mowy. Mimo surowego brzmienia więcej niż trzy nutki zatem nie będzie, bo to solidne rzemiosło i tylko tyle. Ciekawe, jak zaprezentuje się wespół z Atticusem Rossem przy najnowszym dziele Michaela Manna, „Blackhat”?
Typowa elektroniczna tapetka HGW.