"Wróg u bram" to jeden z głośniejszych obrazów 2001 roku. Mówiło się, że poziomem dorównuje takim tytułom jak "Cienka czerwona linia", czy "Szeregowiec Ryan". Najdroższa europejska produkcja – budżet wyniósł ponad 70 milionów dolarów. Historia pojedynku dwóch snajperów, w tle II Wojna Światowa i Staliningrad podczas najazdu Niemców. A wszystko to oparte na faktach. W obsadzie największe gwiazdy podbijające Hollywood od dawna (Harris, Law, Weisch, Hoskins, Fiennes), a reżyserował znany francuski twórca, Jean-Jacques Annaud. Do takiej produkcji muzykę musiał napisać niezwykły kompozytor.
Jamesowi Hornerowi nie można odmówić złotej przeszłości. W latach jego świetności, gdy pisał partytury do takich filmów jak "Willow", "Titanic", "Braveheart", czy "Aliens" mówiono, że oto jest godny następca mistrza Johna Williamsa, czy Jerry'ego Goldsmitha. Niestety druga połowa lat 90' pokazała, że Horner to straszliwie leniwy człowiek. Każda jego następna praca była niemal powtórką z jego twórczości, kopiował własne tematy z poprzednich soundtracków, gorzej – brał pełnymi garściami z dzieł innych kompozytorów! Trudno więc się dziwić, że perspektywa muzyki do tak ciekawego filmu autorstwa Hornera tak bardzo oburzała kinomanów. Czy obawy były słuszne? I tak i nie. Tak, bo niestety "Wróg u bram" w wykonaniu tego kompozytora to niemal składanka jego najlepszych motywów z gościnnymi zapożyczeniami między innymi z "Listy "Schindlera". Nie, bo ta kompilacja sama w sobie… nie jest taka zła. Jeśli przesłucha ją laik, ktoś nie zaznajomiony z twórczością Amerykanina, uzna płytę za całkiem dobrą. Ja się do takich jednak nie zaliczam…
Album otwiera ponad piętnastominutowy popis orkiestry, a od szóstej minuty fenomenalnych chórów – "River Crossing to Stalingrad" – ilustrujący niezwykle dramatyczną przeprawę przez rzekę Wołgę. Wszechobecny krzyk ludzi, dowódcy nie wahający się zastrzelić każdego, kto ośmieli się uciekać, rozpryski wody od wybuchów. Wspaniale zrealizowana scena w filmie nie odbiegająca klasą od lądowania w Normandii w "Szeregowcu Ryanie", a wszystko to przy akompaniamencie utworu obiecującego dalsze niezwykłe przeżycia. "River Crossing to Stalingrad" zawiera większość motywów, które przyjdzie wam usłyszeć w dalszej części wydania. Ta suita jest też najlepszą częścią "Wroga u bram", obiecuje bowiem znacznie więcej, niż Horner jest wstanie dalej zaserwować. Od drugiego utworu oczekiwałem tematu przewodniego, czyli w uproszczeniu melodii, która od tej pory zawsze będzie kojarzyć mi się z filmem Annauda. Tak się jednak nie stało, "The Hunter Becomes The Hunted" to początek tematycznej katastrofy. Horner bez wstydu bierze ze wszystkiego, co do tej pory osiągnął. Wspomniane wyżej tytuły z filmografii kompozytora (nostalgiczny motyw przewodni z "Braveheart", czy charakterystyczne brzmienia bębenków przywodzące na myśl "Aliens") plus jeszcze "Wichry namiętności" i twórczość Johna Williamsa z "Listą Schindlera" na czele. Co wytrawniejsze ucho usłyszy jeszcze odniesienia do "Apollo 13" i "Chwały".
Rzadko się zdarza by na rynek wypuszczono ponad godzinny soundtrack. Z reguły wydawnictwa dopuszczają się bezczelnego okrajania często kilkugodzinnego materiału muzycznego do 40-minutowych płyt. Parszywy los zrządził, że wydanie "Wroga u bram" trwa aż 75 minut. Nie ma tu motywu przewodniego – Horner uznał, że takowy nie jest potrzebny – a brak ciekawszej, przyciągającej ucho nuty to straszliwa zbrodnia. Ta godzina i piętnaście minut upływa bardzo powoli, brutalnie uderzając nieznośnym brakiem oryginalności. Nie ma utworu, w którym Horner zrezygnowałby z instrumentów perkusyjnych, które notabene wybijają nieustannie ten sam rytm, nie mówiąc już o tym, że prawie każda z dwunastu pozycji na płycie rozpoczyna się niemal identycznie ("Vassili's Fame Spreads", "River Crossing to Stalingrad", "Dream" itd…)! Jedyne, co przykuwa większą uwagę to chóry. Wspaniały, męski, rosyjski chór pełen siły i mocy, której jednak nie udaje się wybić poza standardy wyznaczone przez Basila Poledourisa w "Polowaniu na czerwony październik". Gdyby Horner nieco rozszerzył ich zastosowanie nie ograniczając się do krótkich wstawek… Aż strach pomyśleć, że to dzieło takiej rangi kompozytora.
Pisząc recenzję muszę odłożyć na bok fakt, że partytura ta może być pierwszym spotkaniem z muzyką filmową i stylem Jamesa Hornera. Odsłuchałem płytę kilka razy, nie odnajduję w niej oryginalności, a jedynie zapożyczenia, kopiowanie, powtarzanie. Odnoszę wrażenie, że talent tego artysty przepadł bezpowrotnie. Szczerze się dziwię, że reżyser nie odrzucił muzyki i nie szukał zastępcy. A może jest on właśnie takim laikiem, który zachwycił się mnogością melodii? Śmiem wątpić.
0 komentarzy