The End of the F***ing World – sezon 2
„…kolejne zaj****te granie…”
Świat znowu się z***ał. Mini serial od Channel 4, według komiksu Charlesa Foresmana, okazał się wielkim hitem oraz powiewem świeżości w konwencji kina inicjacyjnego. Tym większą konsternację wywołał fakt, że dystrybuujący poza Wielką Brytanią Netflix ogłosił pracę nad drugą serią. W przypadku serialu, który jest zamkniętą historią, wyczerpującą w pełni materiał źródłowy, wydaje się to skokiem na kasę. Ku mojemu zdumieniu, sequel zachował klimat i poziom oryginału, choć opowiada troszkę inną historię i dodaje trzecią postać do układanki.
Fani muzyki mogli być jednak spokojniejsi. Do serialu wrócił bowiem Graham Coxon i – jak zwykle – nie tylko napisał muzykę, ale także wykonał ją. I tak, jak w poprzedniej serii, tak i tu klimatem wracamy do rockowego brzmienia jak 60. Dokładnie takiego, jakie mógłby wykorzystać do swojego dzieła David Lynch. Jest gitarowo, niepokojąco i chwytliwie.
Tak jak w wolnym „Down to the Sea”, gdzie podskórnie czuć pewien niepokój, podkręcony przez gwałtowny finał z agresywną harmonijką oraz spokojny śpiew muzyka. Równie klimatyczne jest zrobione niemal z rozmachem „A Better Beginning”, z fajnymi solówkami gitar, smyczkami, wręcz marszową perkusją, kotłami i klawiszami. I ta mieszanka, brzmiąca niczym zaginiony utwór Procol Harum, zmierza w kierunku znanym z „In My Room” z części pierwszej. Okraszone Hammondem „Beautiful Bad” ma w sobie coś uroczego, ale i niepewnego.
Muzyk zespołu Blur potrafi ciągle zaskoczyć. Czy to skoczną, okraszoną perkusjonalną melodią na gwizd i gitarę (instrumentalne „Dining Room Stand-Off”), skrętem w folk („Mash Potato”), punk rocka (szybkie „Madder Than Me”), romantyczną balladą po francusku (krótkie „Bonjour, Mounsieur”), czy bluesem („Hat”). Ta różnorodność dodaje atrakcyjności score’u, którego – w przeciwieństwie do poprzednika – nie rozbito na dwie części, tylko wydano jako całość.
Mało jest tutaj kompozycji stricte instrumentalnych. A nawet, gdy wydają się takowymi, to pod koniec pojawia się śpiew. Nie oznacza to jednak, że te fragmenty nie mają nic do zaoferowania. Brud i niepokój przewija się w opartym na przesterach krótkich solówek „Bonnie the Kid”, opisującym dzieciństwo nowej bohaterki tego sezonu. W połowie utworu robi się ciężej, riffy brzmią jakby ktoś nie dostroił instrumentu, idealnie oddając tłumione w niej sprzeczne emocje. Podobnie nieprzyjemne jest „Sterry Eyes” z mocno chaotycznym początkiem, jakby ktoś źle zgrał gitarę. A dalej jest jeszcze ciężej, ostrzej i agresywniej. Kontrastem dla tego kierunku jest akustyczne (śpiewane) „This Time Tomorrow” z długim wstępem oraz niemal monotonnym rytmem, a także dziwne „Wedding March”. Ten ostatni zaczyna się od akustycznej gitary i gwizdów, by pójść w niemal… cyrkową estetykę, jakby bardziej przygrywał do stypy (organy na końcu niczym z horroru), niż do czegoś radosnego.
Bardzo zaskakuje tu ilość akustycznej muzyki oraz pójścia ku klimatom folk i country. Pozwalają one złapać na chwilę oddech, chociaż to nie do końca moja bajka. Niemniej jest to godny następca poprzedniej części i pokazuje dobrą rękę Coxona do tworzenia muzyki filmowej. To kolejne zaj****te granie od niego i aż strach pomyśleć, co będzie dalej.
0 komentarzy