Kiedy na horyzoncie pojawia się film z gatunku coming-of-age, raczej nie spodziewam się zbyt wiele. Bo takie historie zazwyczaj są banalne, naiwne, pretensjonalne oraz sztuczne. Ale zdarzają się takie perełki jak „Gorzka siedemnastka” – słodko-gorzka historia dojrzewania dziewczyny, będącej dla rodziny prawdziwym wrzodem na dupie. Kiedy jej najlepsza przyjaciółka umawia się z jej bratem, dochodzi do poważnego wstrząsu. Fantastycznie poprowadzona opowieść z kapitalnym aktorstwem oraz świeżym spojrzeniem na ograny temat, troszkę przypominająca klimatem filmy Johna Hughesa.
Jak się tutaj sprawuje ścieżka dźwiękowa? Album jest składanką pełną współczesnych wykonawców, jednak nie koniecznie z mainstreamu. Są tu zespoły, wokaliści oraz artyści mniej ograni, co już jest dużą zaletą. Chociaż trzeba przyznać, że jest to bardzo zróżnicowana stylistycznie muzyka, zdominowana przez indie oraz alternatywę. Jak to ze składankami bywa, świetnie się sprawdza poza filmem (ale nie znaczy to, że w nim się nie gra – wręcz przeciwnie).
Jeśli szukacie jakiegoś imprezowego bangera, to otwierający Santigold oraz rozpędzeni w duchu punka The Struts sprawdzą się znakomicie. Rapujący Anderson Paak ze śpiewającym ScHoolboyem Q, polany sosem disco z lat 70., potrafi porządnie zabujać, tak samo, jak utrzymany w retro stylu Two Door Cinema Club, mieszający funk się z rockiem. Równie dobrze na balecie sprawdzi się Mike Snow oraz przefiltrowany przez dyskotekową perkusję z ambientem The 1975. A jeśli lubicie coś w starym stylu, to Generations z bardzo chwytliwym „When They Fight, They Fight” będzie interesującą propozycją.
To jednak tylko jedna z twarzy kompilacji, bo są tu też bardziej liryczne, delikatne utwory. Jednym z nich jest znane z filmu „Magnolia” „Save Me”, które nadal porusza i zostaje w pamięci na długo. Drugim takim dziełem jest utwór rodzeństwa Stone, gdzie gitara miesza się ze smyczkami, zachęcając do przytulania (i nie tylko). A jeśli komuś mało takiego nastroju, to polecam melancholijne The Cinematic Orchestra. Gdyby natomiast pierwsza randka nie poszła po naszej myśli, pomóc ukoić nerwy może Birdy.
Co ciekawe, pojawia się również w bardzo śladowej ilości score, za który odpowiada Islandczyk Atli Örvarsson. Można złośliwie powiedzieć, że się nie napracował i stoi w cieniu wobec innych dźwięków, bo tylko dwa utwory na albumie są jego. Sam temat głównej bohaterki jest niemal typowy dla kina niezależnego: delikatna gitara, bardzo skoczny fortepian, plumkające smyczki z cymbałkami w tle… Intensywne brzmienie pokazuje stan zagubienia dziewczyny. To poczucie potęguje pojawiająca się pod koniec elektronika, wybijająca się na pierwszy plan. O wiele spokojniejsze jest „The Hug”, zdominowane przez fortepian. Niby niewiele, ale brzmi to całkiem sympatycznie.
Choć rozrzut gatunkowy jest tutaj spory, „The Edge of Seventeen” brzmi bardzo młodzieżowo. Ocena poszczególnych utworów to kwestia indywidualnego gustu (jedynym drażniącym moje uszy utworem był remix Handsome Poets), lecz jest to składanka mocno chwytliwa, przebojowa i świetnie zgrana z ekranowymi wydarzeniami – jak na przykład dowcipne „The Dickhead Song” (scena w basenie) będące jednym z highlightów wydawnictwa. Ku mojemu zdumieniu klimat imprezowo-refleksyjny nie wywołuje tak silnych zgrzytów, jak mogło by się wydawać po spisie utworów. Bardzo mocna czwóreczka.
0 komentarzy