No i stało się! Po 15 latach od pierwszej emisji, "Edge of Darkness" zaadoptowano na kinowy ekran – w dodatku hollywoodzki. Anglia została zamieniona na jeden ze stanów USA, a ciekawa, niebanalna fabuła z intrygującymi, niejednoznacznymi postaciami stała się bezmózgim kinem zemsty z bezbarwnymi bohaterami. Niestety, ale powrót Martina Campbella do korzeni jest – przynajmniej dla osób zaznajomionych z serialem – zawodem na całej linii. I co gorsza dotyczy to wszystkich aspektów tej produkcji, włączając w to muzykę.
Zacznijmy od tego, że pierwotnie to John Corigliano (słynne "Red Violin") miał odpowiadać za ilustrację. Ale "miał", a "odpowiada", to dwie zupełnie różne rzeczy w Hollywood. Co się dokładnie stało? Ano film zmienił właściciela – pierwotnie wyprodukowany przez GK Productions (którego szefostwo było ponoć bardzo zadowolone z muzyki) sprzedało projekt Warner Bros. Nowi właściciele postanowili zmienić nieco koncept filmu i postawić na więcej akcji, co wymagało zmian w nutach. Niestety Corigliano był już w owym czasie w Australii, wobec czego nie mógł dokonać potrzebnych przeróbek, na które zresztą i tak nie miał ochoty. Wtedy producenci sięgnęli po oscarowego Shore’a. Czy dobrze zrobili?
Zacznijmy od tego, że trzeba kompozytorowi oddać nieco sprawiedliwości w dwóch aspektach. Po pierwsze miał stosunkowo mało czasu na napisanie nowej oprawy zupełnie od zera (choć niewiadomo ile dokładnie i czy nie oparł się na pomysłach poprzednika). Po drugie, jego muzyka jako tako sprawdza się w tym kiepskim filmie (choć bez większych rewelacji), a i trzeba dodać, że przypuszczalnie Shore nie miał większej wolności artystycznej i zrobił dokładnie to, za co mu zapłacono. Tu jednak kończy się przywilej korzyści i zaczynają schody. Trudno bowiem bez zaciśnięcia zębów, a nawet i lekkiego zażenowania przyjąć ‘na klatę’ finalny efekt – szczególnie, że odpowiada zań właśnie Shore. TEN Shore od "Władcy pierścieni", "Departed" i wielu niebanalnych ilustracji do filmów Cronenberga. I to niestety słychać.
Poza pewnymi wyjątkami (jak np. wspomniane dwa tytuły) muzyka Kanadyjczyka nigdy nie charakteryzowała się specjalną rytmiką, czy bogatą tematycznością, często opiera się ona na dziwacznych eksperymentach i całej masie nieprzyjemnego underscore’u – bywa wręcz asłuchalna poza filmami, do których została stworzona. I tak jest też tutaj – dominują ponure, często nawet dysharmoniczne dźwięki, które toczą się swoim rytmem w tle, co jakiś czas przybierając na sile (głównie w scenach akcji, w których kompozytor bezmyślnie ogranicza się do narastających i nakładających się na siebie energicznych dęciaków i bębnów), ale ani trochę nie wychylając się przed szereg. Ot, tło dokumentne. Nawet motyw główny (pojawiający się oczywiście w "Main Title", ale najlepiej wypadający pod koniec, w ładnym utworze tytułowym), który można nazwać przyjemnym i zajmującym, nie reprezentuje sobą nic konkretnego. I to jest chyba mój największy zarzut dotyczący tej partytury.
Otóż niemal w każdej poprzedniej swojej pracy Shore zdołał nadać muzyce taki charakter, że nie tyle kojarzyła się ona z danym filmem, tudzież podkreślała jego akcję w konkretny, często unikalny sposób (choć i to też), ale przede wszystkim niosła ze sobą coś więcej. Kompozytor prawie za każdym razem potrafił przemycić w niej pewne wątki – poza oczywistym stylem – które sprawiały, że dana ilustracja była sama w sobie pracą kompletną i autonomiczną. "Edge of Darkness" jest niestety puste pod tym względem. To kompozycja niesamowicie bezbarwna, nijaka, wtórna i zupełnie nieinteresująca, a na dodatek strasznie męcząca – i to zarówno w filmie, jak i poza nim. Owszem, jest kilka niewielkich, naprawdę drobnych przebłysków (jak wspomniany temat główny, czy utwory bardziej liryczne – "Beach", "Emma"), ale całość kompletnie się nie broni. A jeśli zestawić ją z serialową muzyką duetu Clapton-Kamen, to przegrywa przez totalny nokaut już w pierwszej rundzie.
Howard Shore tym razem zupełnie nie potrafił nadać swojej pracy jakichkolwiek znamion klimatu, osobowości, lub czegoś, co sprawiłoby, że byłbym bardziej przychylny. Ba! Gotów byłem nawet wystawić tej ilustracji najniższą ocenę, ale przez wzgląd na wymienione wcześniej aspekty, oraz na niezgorszy szacunek do samego twórcy, nie uczynię tego. Niemniej zalecam omijać tę pozycję szerokim łukiem. Nawet zagorzali fani kompozytora (których po trylogii "LOTR" zapewne nie brakuje) nie znajdą tu nic, czego Shore nie pokazał już wcześniej – z reguły w znacznie atrakcyjniejszej, bogatszej lub bardziej interesującej formie. Bo o przystępności materiału nie ma nawet co wspominać…
0 komentarzy