Miłość w kinie to element obowiązkowy. Peter Strickland proponuje nam ją w lesbijskiej odmianie sado-maso. Jego „Duke of Burgundy” bezpośrednio nawiązuje przy tym także do matki natury – tytuł to po prostu nazwa podgatunku motyla, co ma oczywiście odbicie w fabule. Jakie? O tym warto przekonać się samemu, gdyż mimo obrania przez twórcę dość niecodziennej formy wyrazu, to kino niezwykle wysmakowane, wizualnie piękne, o wyjątkowej, niejednoznacznej atmosferze, za którą w dużej mierze odpowiada także muzyka.
Ilustracja to robota duetu Cat’s Eyes, czyli Rachel Zeffiry oraz Farisa Badwana z zespołu The Horrors. Biorąc pod uwagę, że jest to produkcja mocno kobieca (na ekranie nie uświadczymy ani jednego samca homo sapiens) nie dziwi szczególnie podkreślanie intymnej, często onirycznej aury żeńskimi wokalizami właśnie w wykonaniu Rachel. To również jej głos stoi za będącą motywem przewodnim ścieżki dźwiękowej, romantyczną balladą. I to w tych fragmentach leży największa siła całego soundtracku – zwłaszcza oderwanego od kontekstu.
Krótki, bo zaledwie 35-minutowy album cechuje duża jednostajność klimatu oraz brzmienia. Nuty są lekkie i ciepłe (z paroma wyjątkami), lecz w większości refleksyjne, o spokojnym rytmie, ulotne. Poza highlightami w postaci utworu tytułowego, końcowego requiem, wielce erotycznego „Carpenter Arrival” oraz paru różnych wersji „Evelyn's Birthday” i „Black Madonna” niewiele zostaje zatem w głowie. Bliźniacze tempo poszczególnych kompozycji oraz brak tak naprawdę większego urozmaicenia stylistyki nie powoduje co prawda znużenia, ale sprawia, że miejscami ciężko jest połapać się w tym, czego akurat słuchamy, odróżnić od siebie kolejne tematy. Dla jednych będzie to z pewnością problemem, podczas gdy pozostali bez przeszkód dadzą się ponieść odrobinę leniwej atmosferze z pogranicza snu i jawy, która sprawia, że nawet i bez znajomości filmu słuchany ciągiem score jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem.
Jak jednak każda praca z odgórnie narzuconym zadaniem odpowiedniego wypełniania kadrów, tak i „Wielena plamowstęg” (polska nazwa rzeczonego owada) potrafi kiksować w formie autonomicznej. Przykładowe, posępne „Door No.1” nie jest ani szczególnie zajmujące, ani też nie ma odpowiednio dużo czasu, by wybrzmieć, zatem jego obecność na płycie wydaje się generalnie zbędna. Podobnież dalece bardziej atrakcyjne „Pavane”, które ruchomemu obrazowi z pewnością dodaje kolorytu, nie jest w stanie przykuć uwagi poza nim w swojej niespełna minutowej prezentacji.
Za niepotrzebny dodatek uznać można również wplecione w muzykę odgłosy przyrody. O ile jeszcze „Forest Intro” broni się jako osobliwy wstęp, tak „Dr. Schuller”, „Silkworm” czy „Night Crickets” bezsensownie wybijają odbiorcę z rytmu – zwłaszcza, jeśli muzykę zapuści się wieczorem i w samotności, bo właśnie w takich warunkach najlepiej dojrzewa w uszach, odkrywając przed nami kolejne dziewicze dźwięki.
Z całą pewnością „The Duke of Burgundy” nie jest porywającą przygodą pełną wspaniałych tematów, która zapisze się w annałach – wręcz przeciwnie. To liryczna, wyciszona praca z uzasadnioną fabularnie monotonną naturą, jaka na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej urzekająca, potrafiąca odpowiednio zagrać na emocjach i wciągnąć swym zmysłowym tonem. Mimo wszystko niezbyt oryginalna, ale na tyle charakterystyczna i, co ważniejsze, czarująca, iż trudno jest przejść obok niej obojętnie – niezależnie od swoich seksualnych preferencji i/lub fantazji. 3,5 nutki to moja finalna nota, choć miłośnicy podobnych impresji mogą spokojnie zaokrąglić ją do pełnej czwórki 🙂
P.S. W filmie pojawia się również fragment „Soliloquy for Lilith” grupy Nurse with Wound.
0 komentarzy