W muzyce filmowej "Volume II" równe jest sequelowi w słowniku filmowym. Jest to więc skok na kasę, który charakteryzuje się ponownym wykorzystaniem tego, co przyniosło wcześniejszy sukces. Stąd też wiele składanek z filmów doczekało się swoich kontynuacji, często na siłę wykorzystujących popularność poprzedników i równie często z samym obrazem mających niewiele wspólnego. Zresztą w większości przypadków nie jest to nawet ukrywane i już na okładce możemy przeczytać slogany typu "music inspired by". Rzecz jasna są i wyjątki, szczególnie jeśli idzie o świat seriali. Wszak nadal nikt tu nie kryje się z dodatkową możliwością zarobkową, ale przecież trudno wymagać, żeby wszystkie motywy i piosenki z ciągnącej się często latami serii zmieścić na jednej tylko płycie. Dlatego też staram się być bardziej pobłażliwy dla takich wydań, choć z reguły zupełnie mnie one nie grzeją. W większości mamy bowiem do czynienia z regularnymi składankami przebojów, które po prostu pojawiły się, choćby na chwilę, w jakimś odcinku. I z reguły są to składanki bardzo przeciętne, które może i dobrze się słucha, ale trudno dodać je do ulubionych. Na całe szczęście i od tego są wyjątki…
O serialu "Due South" pisałem już przy okazji rewelacyjnej pierwszej płyty, więc tu jedynie wspomnę, iż darzę ten twór sentymentem. Prosty to sentyment, bo ani duży, ani mały – po prostu jest. Nie mówiąc już o tym, że samego serialu nie odświeżałem sobie jeszcze ani razu, a wspomnienia pomaga mi pielęgnować jedynie niebanalna muzyka, którą rozpoznaję już na kilometr. I choć na "Volume II" czekałem już spory czas, to dziwnym trafem nie bałem się o jego jakość i czułem podskórnie, że także będzie nadawał się na wspominki. Na dobrą sprawę nie pomyliłem się – druga odsłona muzyki z tego sympatycznego serialu jest minimalnie gorsza od pierwszej płytki. I właściwie trudno mi powiedzieć dlaczego tak jest. Składniki są te same, bo także mamy i piosenki, i odrobinę oryginalnej muzyki autorstwa trio Semko, McCarthy & Lenz. Jest też podobny rozkład, nastrój i klimat, a całość ponownie stoi na wysokim poziomie. Jedynie długość płyty uległa zmianie na gorsze – jeden utwór i prawie 10 minut mniej muzyki w porównaniu z pierwszym krążkiem. Ale i to nie stanowi jakiegoś wielkiego problemu, bo podczas odsłuchu zapomina się o płynącym czasie, a płytki można bez problemu słuchać niemalże w nieskończoność :).
Tak więc całość w zasadzie rozchodzi się o gusta, bo niektóre piosenki podobały mi się zwyczajnie mniej, niż te z pierwszej płyty. Choć i tu mamy rewelacyjne kawałki, które trudno wymazać z pamięci – jak choćby otwierająca płytę, skoczna trójca: "Oh, What A Feeling", "Drunken Sailor" i "Robert MacKenzie" (tu ponownie pojawia się wokal grającego w serialu Paula Grossa). Są też chwytające za duszę spokojniejsze kawałki (przepiękne "Song For A Winter's Night" Sary McLachlan, która także gości po raz drugi) i takie, w których można się zatracić (transowy "November"). No i nie zabrakło także instrumentalnych utworów, które są równie dobre, jak "Dief's in Love" czy "Victoria's Secret" z "Volume I". Niestety jest ich tu także minimalnie mniej, bo jedynie 2 – "Mounty On The Bounty" i "Western End Of The Trail" – i to krótkie… za krótkie. Do tego dochodzi rzecz jasna motyw przewodni (tym razem w innej wersji), ale na ten trzeba czekać aż do końca płyty. No i jest też "Sophia's Pipes", lecz to już Ashley MacIsaacs i motyw oparty o tematy ludowe. Razem nadal niewiele, bo tylko cztery. Szkoda, bo miejsca na płycie starczyłoby i na drugie tyle. Ale nie będziemy tu wylewać morza łez z tego powodu – trzeba cieszyć się tym, co jest. A jest to właściwie dokładnie to, co słuchaliśmy poprzednim razem.
I może na tym właśnie polega problem, że jest to praktycznie to samo, co "Volume I". Dostajemy więc jak najbardziej udaną powtórkę z rozrywki, która jednak nie zaskoczy nas niczym nowym. Całość oczywiście spełnia swoje zadanie i dostarcza tyle samo radości, ale trudno wyzbyć się myśli, że jest to jedynie uzupełnienie oryginalnej składanki. I tak też chyba należy do tego podejść, czyli słuchać w duecie lub traktować jako jedną wielką całość. Wtedy na pewno nie ma mowy o jakichkolwiek zawiedzionych nadziejach. Składanka idealna Vol. II? No… prawie ;).
0 komentarzy