„Strefa Zrzutu” opowiada, w mocno w uproszczonej wersji, o grupie skoczków spadochronowych/przestępców, w których szeregi wkrada się, będący wtedy u szczytu sławy, sam Wesley Snipes, aby ich przyszpilić i przy okazji sobie polatać 🙂 Swego czasu była to dość popularna produkcja, także w polskich kinach, czemu trudno się dziwić – atrakcyjny wizualnie, choć głupawy film, z widowiskowymi akcjami w przestworzach, to coś, na co z pewnością warto było wydać kilka złotych, przy okazji omijając kolejną klasówkę z fizyki. Do tego równie efektowna muzyka Hansa Zimmera, która, podobnie jak inne jego dzieła, zapada podczas seansu w pamięć.
Dla Niemca była to już trzecia, po „Bird on a Wire” i „Point of No Return”, współpraca z reżyserem, Johnem Badhamem i, jak sam wspomina, miał przy niej zupełnie wolną rękę. Zaowocowało to całkowicie syntetycznym scorem bez hamulców, ze wstawkami gitarowymi autorstwa Pete’a Haycocka, którego słyszeliśmy już choćby w „K2” i pomocną dłonią jednego z wychowanków HZ, Nicka Glennie-Smitha, który napisał jeden z tematów.
Zimmer znany jest z tego, iż niemal zawsze stara się tworzyć coś nowego, dostosowując się zarówno do fabuły, stylistyki, jak i możliwości projektu, a jednocześnie nadając mu swoje znaki rozpoznawcze. Tak jest i tu – już od pierwszych fragmentów wiadomo kogo słuchamy, a co bardziej orientujący się melomani zauważą pewne podobieństwa do innych jego partytur. Podobieństwa, które, zwłaszcza w dzisiejszej dobie, same rzucają się w uszy. „K2 ”, „Thelma & Louise”, „Broken Arrow”, czy w końcu „Piraci z Karaibów”, których najsłynniejszy motyw ma swój rodowód właśnie tutaj – to tylko niektóre ze skojarzeń. Mnie ten krótki score przypomina nieco także i „Backdraft”, lecz w znacznie mniej oczywisty sposób.
Już pierwszy, tytułowy utwór rzuca nas na głęboką wodę i daje lekkiego kopa. Przebojowy motyw, w sam raz do potupania nóżką jest jednak strasznie krótki i przy okazji z miejsca obnaża największy problem całej ścieżki dźwiękowej – brzmi niesamowicie płasko, miejscami bez wyrazu. Niestety, jakość nagrania pozostawia bardzo wiele do życzenia, co udowadnia kolejny krótki fragment i zarazem małe kuriozum tego albumu – „Hyphopera”. Nie jest to kompozycja Zimmera, a niejakiego Ryelanda Allisona – dziwaczne połączenie hip-hopu w wykonaniu Randelle’a Stainbacka z rock operą brzmi jednak okropnie, a do reszty score’u kompletnie nie pasuje, więc dziwi mnie, iż w ogóle znalazło się na krążku.
Prawdziwa wartość tegoż zaczyna się dopiero wraz z „Hi Jack” – standardowym action scorem, w którym Zimmer po prostu bawi się muzyką. I choć przyznam, że to mocno nierówny motyw, odrobinę ciężki w brzmieniu, to jednak słucha się go naprawdę fajnie. Prawdziwym gwoździem programu w tej kwestii jest jednak epickie „Too Many Notes, Not Enough Rests” – 10-minutowy kolos, który po dziś dzień uważam za jeden z najciekawszych utworów akcji Hansa, nawet pomimo oczywistych kopii czy też wyjątkowo niezgrabnej aranżacji oraz montażu materiału. Jest to zresztą „Drop Zone” w pigułce, gdyż pojawiają się weń wszystkie najważniejsze i najefektowniejsze tematy, a i już sam tytuł utworu (w wolnym tłumaczeniu „za dużo nut, za mało wytchnienia”) zdaje się idealnie oddawać naturę całej kompozycji. Trzy ostatnie tematy w ogóle łączą się w swoistą suitę akcji. Trwające razem niespełna 25-minut utwory są prawdziwą jazdą bez trzymanki, w której kompozytor potrafi poszaleć. Inna sprawa, że skupione obok siebie męczą, a w 20 lat po premierze brzmią zwyczajnie topornie i… brzydko.
W międzyczasie dostajemy jeszcze parę chwil liryki, przy której można nieco odetchnąć. Typowo dramatyczny anthem w „Terry's Drop Out” oraz wspomniany już wkład Glennie-Smitha – w którym czuć jednakoż rękę Zimmera – „Flashback and Fries”, to spokojne (do czasu) granie o odpowiednim ładunku emocjonalnym, ale bez większej wartości jako takiej. Całość zamyka się w ledwie 37 minutach, które wydają się tyleż śmieszne, co wielce adekwatne. Ilustracja jest bowiem na tyle chaotyczna, sztampowa i, mimo wyraźnie bijącego od niej luzu, miejscami naprawdę ciężka w odsłuchu, iż każda kolejna minuta mogła by okazać się zgubna. Skromny metraż jest więc w rezultacie jednym z niewielu atutów tego wydawnictwa.
Wiek jest natomiast jego najpoważniejszą wadą, bowiem to, co kiedyś brzmiało ‘super cool’, dziś jest jedynie pełną nostalgii ramotką, do której niespecjalnie ma się ochotę wracać – zwłaszcza przy tak nędznej jakości dźwięku. Co prawda ilustracja ta w miarę nieźle radzi sobie w filmie, jednak poza nim, jak i w konfrontacji z innymi dokonaniami Zimmera nie zasługuje na specjalne względy. Nawet najbardziej zagorzali fani kompozytora mogą w tym wypadku poprzestać jedynie na „Too Many Notes…”. Dość zresztą powiedzieć, że sam byłem kiedyś wielkim zwolennikiem tej pozycji. Dziś jednak ledwie naciągam finalną ocenę do trzech nutek – w ogólnym rozrachunku tyleż sprawiedliwą, co satysfakcjonującą notę.
P.S. Jeśli kogoś ciekawi lista utworów źródłowych wykorzystanych w filmie, to zapraszam TUTAJ. Tekst ten jest natomiast poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
Orkiestra dużo by tu dała, fakt. Który motyw z Piratów uważasz za najsłynniejszy? 😉
He’s a pirate
„Zimmer znany jest z tego, iż niemal zawsze stara się tworzyć coś nowego” – najlepszy żart jaki ostatnio słyszałem
Udowodnij, że tak nie jest, zamiast się śmiać – bo inna sprawa, że nie zawsze mu wychodzi, a ostatnimi laty więcej w tym PRu, niż faktycznych chęci, no ale to już nie jest tematem tej recenzji.
Co tu jest do udowadniania? Zacytowane zdanie jest merytoryczną egzageracją, bo cokolwiek Zimmer twierdzi w wywiadach na temat własnej innowacyjności mija się z realiami (wystarczy spojrzeć na wywiady do Man of Steel, Incepcji czy Piratów) i nie tyczy się to tylko ostatnich lat. Jego stwierdzenia że z każdym filmem biorą 'completely different direction’ to po prostu sztampowe hasła maskujące nadużywanie oklepanych schematów spod znaku RC, za którymi o dziwo ślepo podąża niewymagająca publika. Jeśli stwierdzasz że zawsze stara się tworzyć coś nowego, to zgodzę się tylko z jednym słowem – „stara”, a raczej z tym że tak oficjalnie twierdzi, bo to co w 90% otrzymujemy nie jest ani oryginalne ani nowe. Wybacz za odejście od tematu recenzji, ale po prostu nie mogłem nie skomentować tego stwierdzenia, które jest po prostu błędne.
Przede wszystkim słowem klucz jest właśnie to staranie 🙂 Poza tym nie piszę tego jedynie w kontekście ostatnich paru lat, tylko całej twórczości, a i w końcu nie chodzi mi też o innowacyjność, tudzież oryginalność względem muzyki filmowej jako takiej, lecz o różnorakie PODEJŚCIE do projektów i niemal za każdym razem wejście weń od nieco innej strony – co czasem mu się to udaje (Incepcja, TTRL), a czasem nie (niemal wszystko z ostatnich kilku lat) – a nie typowe kopiuj-wklej, jak np. u Hornera, choć to oczywiście też występuje, zwłaszcza w kontekście Drop Zone, które po części wzięło się z K2, potem przerodziło się w Broken Arrow, które z kolei przeszło w POTC. Także naprawdę nie widzę nic śmiesznego, ani kłamliwego w rzeczonym stwierdzeniu.
„nadużywanie oklepanych schematów spod znaku RC” – on jest twórcą tej estetyki, więc mu wolno. Poza tym, zgadzam się, że chodzi właśnie o „podejście”. Zimmer zawsze stara się coś wyraźnego uchwycić, oprzeć partyturę na czymś charakterystycznym, a kwestia, że to przeważnie ta sama materia, tylko w innej oprawie, nie urywa mu, mimo wszystko oryginalnego języka. Granica między kopią, a stylem wydaje się być cienka. U Zimmera łatwiej wyłapać podobieństwa, bo jego muzyka jest technicznie dość prosta, ale to już inna sprawa;)
Gdybym wiedział, że mój komentarz wywoła takie poruszenie, założyłbym osobny temat w odpowiednim do tego miejscu 🙂
Rozumiem że macie na myśli kwestię chęci, jednak nadal razi mnie to że 'próbować’ a 'zrobić’ to dwie odmienne kwestie, z których to raczej rezultat jest istotniejszy. Nie jestem w stanie uwierzyć w dobre chęci kompozytora, który po podniosłych obietnicach serwuje nam recykling swoich poprzednich dzieł z paroma nowymi wstawkami (wspomniana przez Mefisto 'ewolucja’ albumów). Może czepiam się tego zbyt mocno, ale kompozytor który swój brak pomysłów przesłania sztabem ghost writerów i oficjalnie głoszoną filozofią o własnym nowatorskim podejściu zwyczajnie nie pasuje mi do opisu kogoś, kto za każdym razem próbuje tworzyć coś nowego. Może w przeszłości miał swoje momenty (chociaż i wtedy ocierał się o plagiaty i zasłaniał się innymi aspirującymi kompozytorami), ale to co serwuje już od dłuższego czasu pod przykrywką swojej 'muzycznej teorii’ przeczy zupełnie jego oficjalnym stwierdzeniom i nie sposób stwierdzić czy nawet stara się silić na nowatorskość. Dziękuję za kulturalną wymianę zdań, ale nadal podtrzymuję że zdanie o które poszło jest błędne lub dawno nieaktualne 🙂
PS Wydaje mi się, że opcje komentarzy powinny mieć opcję 'bez oceny’ – moimi wtórnymi komentarzami prawdopodobnie nieumyślnie zaburzyłem średnią czytelników 🙂
Może nie tyle poruszenie, ile zainteresowanie:) Zimmer to gorący temat;) Ja myślę, że mimo wszystko bywa oryginalny i ma dobre pomysły, które potem inni powielają. Można powiedzieć, że tworzy jakieś kanony niektórymi projektami. Poza tym „coś nowego” można postrzegać w różnych kategoriach, np. barwy, roli i ewolucji tematów, motywów ilustracyjnych. Ale każdy ma inną tolerancję/wrażliwość na autokopie (względnie styl), więc rozumiem Twoje zastrzeżenia.
Dokładnie. A średnią się nie ma co przejmować – póki co wypowiedziały się 3 osoby w temacie i każda wystawiła taką samą notę, a bez komentarza nie da się stawiać ocen, także 🙂