Po zapierającym dech w piersiach "Moulin Rouge!" Baza Luhrmanna, łączącym wspaniałe widowisko z poruszającą historią i niezaprzeczalnie genialną muzyką, mówiło się o odrodzeniu musicalu, który od jakiegoś czasu odchodził niestety do lamusa. Niedługo potem swoją premierę miało "Chicago" Roba Marshalla. Gwiazdorska obsada, deszcze nagród, niezapomniana ścieżka dźwiękowa – choć niekoniecznie oryginalna – to wszystko miało potwierdzać, że gatunek nabrał nowego wiatru w żagle. Niestety, jak się szybko okazało, twórcom filmowym nadal brakuje pomysłu na musical. I nie chodzi tu o to, że takowe nie powstawały. Problem tkwi w ich jakości, vide kiepskawy "Upiór w operze" Joela Schumachera, któremu bliżej było do jednego z wcześniejszych obrazów reżysera, kiczowatego "Batmana i Robina", niż do w/w tytułów. Najnowsze dzieło gatunku, scenariusza i reżyserii Billa Condona, którego wszyscy dobrze znamy dzięki "Chicago", do którego także napisał scenariusz, również pozostawia wiele do życzenia. "Dreamgirls" spotkało się z bardzo mieszaną krytyką, ale Amerykańskiej Akademii Filmowej specjalnie to nie przeszkodziło w nominowaniu obrazu aż w sześciu kategoriach, w tym w jednej aż trzykrotnie! Zważywszy na to, że ostatecznie statuetki zdobył tylko dwie, nasuwa się myśl, że wyróżnienia te były wynikiem rozpędu, jaki nazwisko Condona nabrało po skądinąd nieporównywalnie lepszym "Chicago".
"Dreamgirls" to inspirowana autentyczną historią opowieść o drodze do sławy i przez sławę żeńskiego zespołu muzycznego. Trzy czarnoskóre piosenkarki soul (Beyoncé Knowles, Jennifer Hudson, Anika Noni Rose) zakładają zespół The Dreamettes i ruszają na podój konkursu młodych talentów. Choć nagrody głównej (niesłusznie) nie zdobywają, los zdaje się im jednak sprzyjać. Oto podczas jednego z występów zwraca na nie uwagę młody, dobrze zapowiadający się menadżer (Jamie Foxx), który wkrótce otwiera im drzwi do wielkiej kariery. I gdy dziewczyny żyją już w przekonaniu że chwyciły Boga za nogi, okazuje się że człowiek, który obiecywał im góry złota jest tak naprawdę wilkiem w owczej skórze. Wykorzystuje dziewczyny w promowaniu innego swojego podopiecznego (Eddie Murphy), a później rozbija grupę wyrzucając największe talenty, żeby łatwiej i więcej zarobić. Film nie wciąga i nie porusza tak, jak można by się spodziewać po autorze przejmującego "Chicago", ale nadal pozostaje świetną, lekką rozrywką – szczególnie dla melomanów, bo muzycznie "Dreamgirls" to prawdziwa kopalnia wrażeń.
Na soundtrack składa się dwadzieścia scenicznych kawałków balansujących gatunkowo między soul a r&b, oraz kilkoma akcentami disco, a nawet bluesowymi i…. rapu. Wszystkie utrzymane są na zaskakująco równym, przynajmniej dobrym poziomie, który zapewnia włącznie dwanaście głosów należących do członków obsady. Swoje wokalne umiejętności prezentują więc Anika Noni Rose, Anne Warren, Bell Bundy, Beyoncé Knowles, Eddie Murphy, Hinton Battle, Jamie Foxx, Jennifer Hudson, Keith Robinson, Laura Ashley, Rory O'Malley, oraz Sharon Leal. Najbardziej z muzyką, przeciętny Polak będzie kojarzyć Beyoncé, uznaną piosenkarkę R&B. Pozostałe nazwiska będą identyfikowane raczej z aktorstwem (Murphy, Foxx), albo będą zupełnie anonimowe. Prawda jest jednak taka, że właściwie wszyscy wyżej wymienieni, mieli w przeszłości kontakt z muzyką. No a po za tym, w obsadzie znaleźli się tylko czarnoskórzy aktorzy i aktorki – "Dreamgirls" to taki manifest polityczny, więc biali jak już się pojawiają, to tylko w epizodach – a Ci przecież rodzą się z muzyką i tańcem we krwi.
W przeciwieństwie do filmu, który jest w zasadzie quasi-dramatem, soundtrack jest niezwykle wesoły. Pojawiają się oczywiście ballady, jak na przykład "Family" z przejmującym śpiewem Robinsona, czy "When I First Saw You" w wykonaniu Foxxa, a najbardziej wzruszający kawałek, "Patience", który rodzi żywe skojarzenia z "We Are The World", świetnie pamiętanego przeboju Michaela Jacksona i przyjaciół (całej gwardii gwiazd amerykańskiej muzyki popularnej), niejednemu łezkę w oku zakręci. Jest także podnosząca na duchu, także poruszająca i o podobnej linii melodycznej. Po wsłuchaniu się jednak w teksty, okazuje się że wszystkie traktują o rzeczach wzniosłych i suma sumarum radosnych. I to, jest ogromną zaletą płyty. Dzięki tej pozytywnej aurze, przesłuchiwanie jej sprawia jeszcze większą przyjemność, a dodatkowo podkreśla jej oderwanie od niezbyt udanego filmu. Nadaje muzyce niezbędnej autonomiczności, co czyni zakup soundtracku dobrym pomysłem także dla osób nie znających obrazu Condona.
Cieszy niezaprzeczalnie gwiazdą, tak filmu jak i płyty jest Jennifer Hudson, laureatka Oscara za swoją rolę w "Dreamgirls". Aktorka znana jest w Stanach doskonale z tamtejszego Idola, którego jednak nie wygrała – według wielu niesłusznie (zaskakująca analogia do filmu). Mogła łatwo dać się przyćmić przez doświadczoną i znaną Beyoncé, ale tak się nie stało. Co więcej, jestem gotów bronić zdania, że doszło do czegoś wręcz odwrotnego. Gwiazda R&B blednie w zestawieniu z niesamowitym, pełnym wewnętrznej siły głosem Hudson. Jej solowe popisy wprowadzają w trans, nawet bez pomocy hipnotycznego rytmu perkusji, której w każdym z utworów pełno. Uroki muzyki scenicznej. "I Am Telling You I`m Not Going" jest taką dawką energii, że odtwarzacz, w którym znajduje się płyta, mógłby grać nie będąc podłączonym do prądu. Nie gorzej wypada "Love You I Do"… Mówi się to "druga Anetha Franklin", co osobiście uważam za nieuczciwe. Znacznie bardziej pasowałoby tu stwierdzenie: "Jej godna następczyni". Hudson swoim popisem zasługuje na uznanie własnej jakości, którą, jak mam nadzieję, będzie dalej, systematycznie rozwijać.
Pozostałe utwory, choć także godne osobnej uwagi i opisania, pozostawię do własnego poznania. Odkrywanie coraz to nowych melodii, wokalnych wirtuozerii, podwójnych aranżacji jednego utworu, w tym miejscu przede wszystkim uznanie dla "One Night Only" i jego wersji disco, która skutecznie porwie do tańca każdego. Polecam ustawić sobie ten kawałek na poranną pobudkę. Wreszcie, "Dreamgirls" to gwarancja niesamowitego klimatu broadwayowskich scen. Po tej płycie można mieć choć cząstkowe pojęcie, jak to jest znaleźć się wśród widowni takiego widowiska. Gdyby jeszcze tylko film choć w połowie działał tak, jak muzyka…
P.S. Istnieje też dwupłytowa werjsa deluxe w digipacku – znajduje się nań 36 utworów, okładka poniżej. Obok okładka singla z przebojami Beyoncé.
4 wystarczy, bo sporo piosenek umyka i oryginalnością nie grzeszą.