Jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, „Downton Abbey”, nie miał na razie większych szans, aby wypłynąć w szerszej świadomości polskich widzów. Nie pomogło ani nazwisko Lorda Juliana Fellowesa (zdobywcy Oscara za scenariusz do „Gosford Park”), który jest twórcą serialu, ani obecność w obsadzie jednej z największych brytyjskich aktorek wszechczasów (w bardzo soczystej roli, słusznie nagrodzonej Złotym Globem i dwiema nagrodami Emmy), Maggie Smith – „Downton Abbey” jak na razie pojawiło się tylko w ramówce jednej z niszowych stacji telewizyjnych i to o niezbyt przyzwoitej godzinie.
To zaskakuje, gdyż mimo osadzenia w bardzo konkretnym czasie i przestrzeni, serial cechuje uniwersalna refleksja na temat międzyludzkich relacji i ich przemian, które towarzyszą zmieniającemu się światu. Do tego świat angielskiej arystokracji zawsze cieszył się sporym powodzeniem również wśród polskich widzów. Największą zaletą tej produkcji jest jednak sugestywna atmosfera kreowana przez nieśpieszny rytm opowieści, starannie skomponowane kadry i dyskretną, acz doskonale wyczuwalną warstwę muzyczną.
Atmosfera „Downton Abbey” jest nostalgiczna, wyciszona, podszyta goryczą i przeczuciem nadchodzących kataklizmów XX wieku. Muzyka Johna Lunna świetnie ten klimat oddaje. Wystarczy wysłuchać tematu z napisów początkowych. To melodia zbudowana na kontrastach – szybkie pasaże smyczków łączą się tu z ich pociągłymi frazami, energiczna linia melodyczna prowadzona przez fortepian podszyta jest ponurym akompaniamentem. Trudno jednoznacznie określić charakter tego utworu, przenikają się tu bowiem elementy żywe, niemal beztroskie z gorzką rezygnacją i rozpaczliwą wręcz agresją. Tematy z czołówek seriali zwykle pozostawiają niedosyt ze względu na zrozumiały krótki czas trwania. Na płycie ze ścieżką dźwiękową do „Downton Abbey” postanowiono nie pozwolić na pojawienie się tego uczucia. Pierwszy utwór to ponad siedmiominutowa suita, w której motyw ten zaprezentowany jest w pełni i to nie raz, i nie w jednej aranżacji. Lunn pozwala mu brzmieć bardziej miękko i lirycznie, a gdy prowadzą go smyczki na wysokich rejestrach nawet tęsknie i tkliwie.
Suitę dopełniają dwa tematy – cichy, rytmiczny, trochę tajemniczy, który pojawia się później w utworze „Emancipation” oraz ciepły temat miłosny o subtelnym, łagodnym brzmieniu. To on, obok motywu głównego, jest bodaj najłatwiej rozpoznawalny w trakcie oglądania serialu. Łatwo w pamięć zapada również żywiołowy (jak na standardy tej ścieżki) „Love and the Hunter”. Na ścieżce dźwiękowej lepiej zresztą wypadają takie właśnie weselsze, bardziej energiczne utwory. Gdy Lunnowi przychodzi ilustrowanie scen typowo dramatycznych w muzyce robi się po prostu nudno. Z pomocą nadciąga wówczas orkiestra, która nawet z najbanalniejszych rozwiązań wydobywa konieczną emocjonalność. Kompozycja rozpisana jest przy tym na orkiestrę kameralną, więc nie ma w niej przepychu, czy fantazyjnych instrumentalizacji. Dominuje fortepian, smyczki, czasem większą rolę odgrywa klarnet. Dalej idąca pomysłowość nie byłaby zresztą wskazana, zważywszy na unikający ekstrawagancji charakter serialu. Brzmieniowa prostota stanowi zaletę w kontekście dopasowania do obrazu (co zostało w tym roku docenione nagrodą Emmy), chociaż przy samodzielnym odsłuchu może wydawać się czasem płytka, czy nadmiernie konwencjonalna.
Należy przy tym docenić, iż Lunn nawet jeśli ucieka się do typowych rozwiązań, pozostawia zwykle przestrzeń dla emocjonalnej wieloznaczności, która tak zachwyca w skomponowanym przez niego temacie głównym. Ponure „Deception” umiejętnie gra uczuciami pogardy i współczucia w stosunku do niektórych niemoralnych czynów bohaterów, z początku humorystyczne „Emancipation” nagle staje się poważniejsze, ukazując przeradzanie się walki o emancypację (w różnych kontekstach) z niezrozumiałego kaprysu do wymagającej zrozumienia i zaakceptowania rzeczywistości. Wreszcie romantyczne i zatytułowane w dość przewrotny sposób „An Ideal Marriage” ma w sobie ból straconych złudzeń. Dziwacznym strzałem w kolano wydaje się w tym kontekście piosenka wieńcząca płytę. Opiera się ona na głównym motywie, któremu dodano nieco lekkości za pomocą łagodnych perkusjonaliów i dopisano tekst o… miłości. Słucha się jej, owszem, przyjemnie, ale pozostawia pewien niesmak zbanalizowania tematu.
Można to jednak producentom krążka wybaczyć. Nie mam wątpliwości, że powinien się znaleźć na półce każdego miłośnika serialu. W bezbłędny sposób oddaje jego atmosferę, w kolejnych melodiach widzowie rozpoznają znajomych bohaterów i ich rozterki. Lunn zawarł w swych nutach słodycz i gorycz nostalgii, które są tak charakterystyczne dla tej produkcji. U słuchaczy, którzy „Downton Abbey” nie znają, wydawnictwo to nie wywoła takiego entuzjazmu. Może przemówić do nich stonowany klimat zanurzony w angielskiej flegmie i elegancji, ale podszyty emocjonalnym nerwem. Kilka tematów sprawi z pewnością nieco przyjemności, jednakże całość nie wykracza poza rzetelną, w dużej mierze rzemieślniczą ilustrację. Jedynie początkową suitę mogę polecić wszystkim i każdemu z osobna. Zresztą, przekonajcie się sami…
Po Twin Peaks i Six Feet Under to najlepszy serial jaki przyszło mi oglądać. A muzyka? No cóż, jest wyśmienita w każdym calu. O wiele lepiej wpada w ucho i buduje klimat niż dojrzałe partytury Doyla. Niewiele jest widowisk, które swoją akcją i oprawą potrafią pochłonąć bez końca. Obecnie oglądamy już trzeci sezon, i oba wspomniane elementy serialu ciągle się rozwijają.
„Suitę dopełniają dwa tematy – cichy, rytmiczny, trochę tajemniczy, który pojawia się później w utworze „Emancipation” oraz ciepły temat miłosny o subtelnym, łagodnym brzmieniu. To on, obok motywu głównego, jest bodaj najłatwiej rozpoznawalny w trakcie oglądania serialu.”
O który temat miłosny dokładnie chodzi? Przypuszczam, że ten z Such Good Luck? Pojawia się dopiero w drugim sezonie i jak dotąd jest, moim zdaniem, najpiękniejszym i najbardziej emocjonalnym elementem muzycznej ilustracji. Całość na pięć. Plus całkiem udana końcowa piosenka, oparta na głównym temacie.
Temat z „Such Good Luck” stanowi niejako rozwinięcie tematu miłosnego znanego z I sezonu (pojawiającego się np. w „An Ideal Marriage”) i w tym charakterze traktuję go w suicie. Tak, jak napisałem w recenzji spodziewałem się entuzjazmu miłośników serialu względem ścieżki dźwiękowej, aczkolwiek stawianie jej wyżej niż dojrzałe prace Doyle’a uważam za przesadę krzywdzącą tego ostatniego.
Osobiście jestem zszokowany po trzykroć – zarówno oceną, wrażeniometrem, jak i wnioskami zawartymi w recenzji! Serialu nie znam (jeszcze), ale ta muzyka jest przepiękna po prostu! Sięgnąłem co prawda po album The Essential Collection, gdzie są tylko dwie piosenki i nieco więcej materiału ilustracyjnego (ale też i kilku utworów z tej płyty brakuje), ale nie mogłem się oderwać od muzyki, gdyż ta po prostu porywa – czy to emocjami, czy (w tych lżejszych tematach) chwytliwością. Owszem, pod sam koniec albumu zaczęła wkradać się lekka nuda (ale wtedy akurat płyta się skończyła), parę dramatyczniejszych momentów zaniża atrakcyjność ścieżki, a sama muzyka nie jest ani odkrywcza, ani specjalnie oryginalna, lecz trafiła do mnie bez problemu i coś czuję, że niejednokrotnie doń jeszcze wrócę. Także wybacz Janku, ale lekko pesymistyczny tekst Ci wyszedł 🙂 Daję 5 – powinienem 4, bo bez znajomości serialu nie czuję się w pełni kompetentny, lecz w tym wypadku warto zawyżyć, choćby dla średniej 🙂
Mefisto, jestem zszokowany po trzykroć – że Ci się podobało, że stało się tak, mimo że nie widziałeś serialu i że napisałeś tak entuzjastyczny komentarz :). Bardzo lubię tę muzykę i cieszę się, iż znajduje słuchaczy, tym niemniej po ponownym pobieżnym rzucie okiem na własny tekst, wciąż zgadzam się z samym sobą. Inna sprawa, że wolę jak mi zarzucasz zaniżanie, a nie zawyżanie oceny ;).
Niestety też zaliczam się do osób nie znających serialu, co mi nie przeszkodziło delektować się tą muzyką. Wow i jeszcze raz wow, coś pięknego! Co prawda sięgnąłem po album „The Essential Collection, ale nie mogłem się oderwać od słuchania tej muzyki i tak z 4 razy pod rzad ją przesłuchałem. Główny temat piękny i jakoś nigdy nie poczułem poczucia nudy. Ma ocena między 4 a 5.