Nie patrz w górę
„…muzyka z klasą…”
Adam McKay z realizacji głupawych komedii przeszedł do ostrego i bezwzględnego spojrzenia na rzeczywistość. Nieważne, czy pokazywał jak doszło do kryzysu ekonomicznego w 2008 roku („Big Short”), czy nakręcił biografię Dicka Cheneya („Vice”). Tym razem postanowił pójść w fikcję i pokazać jak by się zachowali ludzie, gdyby w naszym kierunku zmierzała kometa. Wszystko pokazane z perspektywy dwójki astronomów (Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence), którzy stykają się z niekompetentną panią prezydent (Mery Streep), szefem technologicznych wynalazków (Mark Rylance) oraz duetem prezenterów lekkiego programu telewizyjnego (Tyler Perry i Cate Blanchett). A to dopiero początek tygla pokazującego spolaryzowane, podzielone społeczeństwo, mające najważniejsze sprawy głęboko w d… użym poważaniu. Problem z tym filmem jest taki, że wszystkie te docinki oraz groteskowe spojrzenie na świat trafiają w zbyt znajome cele, przez co brakuje mu błyskotliwości poprzedników. Nie zawodzi za to zarówno aktorstwo, jak i sama muzyka.
A wierzcie mi, napisanie muzyki do filmowej satyry jest bardzo niewdzięcznym zadaniem. Jednak Nicholas Britell nie stchórzył i podjął się tego wysiłku. A że potrafi on wejść w satyrę pokazało już „Vice”, więc o ostateczny efekt w zasadzie można było być spokojnym. Jednak muszę przyznać, że takiego eklektyzmu nie spodziewałem się: jazz, elektronika, orkiestra symfoniczna, banjo, mandolina, zabawkowe pianino.
Wszystko otoczone i zbudowane jest na przewodnim temacie granym przez jazzowy big-band. Jest on przypisany naszej parce bohaterów i opisuje ich reakcję wobec reszty (ludzkości) oraz wobec ich rewelacji, które są totalnie ignorowane. Stąd ta agresywność w brzmieniu dęciaków, podpartych tykającymi dźwiękami pianinka dla dzieci, pstrykaniem oraz łagodną gitarą elektryczną. Temat ten potrafi zarówno wejść na pełnym jazzie (szybkie „My Boyfriend Broke Up with Me”), jak i nabrać blasku w wersji na… banjo („It’s a Strange Glorious World”). Brzmi to jak idealne podsumowanie całej sytuacji („Myślę, że cała ta administracja całkowicie i z kretesem ochujała!”), zaś maestro cały czas kombinuje jak wpleść ten temat w resztę ścieżki – nawet jeśli tylko na chwilę (choćby końcówka „Kate Goes Home”).
I robi to już od samego początku, czyli od „Discovery”, tworząc pewne podwaliny pod osobny motyw. Pulsująca elektronika, cymbałki i na razie grający niczym echo jazz band. W innym tonie wchodzi „The Call” oraz „C-5 Galaxy”, w których przewijają się fragmenty na pianinku i cymbałkach, uderzając w nas „tykaniem” zmieszanym z intensywniejszą elektroniką oraz ze zniekształconymi dźwiękami w tle. Te ostatnie mierzą czas przed finałem sytuacji, co dobitnie czuć w krótkim „C-5 Galaxy”, gdzie jeszcze dodano hip-hopową perkusję.
Ale jest jeszcze parę innych twarzy do zilustrowania. Jak choćby szef korporacji BASH, Peter Isherwood, będący jakąś wariacją Marka Zuckerberga/Steve’a Jobsa/Jeffa Bezosa (wrzuć dowolne nazwisko jednego z najbogatszych ludzi/reptilian świata). Tutaj maestro imituje muzykę z reklam, czyli delikatnie pulsującą elektronikę w różnych wersjach. Nieważne czy w krótkim „BASH Corporate Ident – „Liif””, „FEMA-BASH Commercial” czy rozszerzonym „The BASH Presentation”, tutaj okraszonym wielce patriotyczną Americaną (poruszające solo na skrzypcach, w tle chór i militarna perkusja). Zupełnie jakby intencjami firmy nie było czerpanie profitów z eksplorowania pragnącej nas rozwalić komety. Skąd takie insynuacje?
Potem Britell miesza ten reklamowy styl z amerykańskim patosem, doprowadzając satyrę do granicy ekstremum. „The Launch” jest militarną jazdą bez trzymanki, dającą złudną nadzieję, iż teraz dojdzie do ostatecznej konfrontacji (dęciaki oraz smyczki mówią, że tak jest), a w tle wybrzmiewa lekko rozmarzony temat komety, w finale strzelający anielskim chórem. Wraz z wydarzeniami ekranowymi wywołuje to potężny zgrzyt. Połączenie tego stylu z reklamową korpo-muzyką to kulminacja tego filmu, co pokazują przykłady „Arrival at the Hangar”, „The BASH Launch” czy „Twenty-Four Drones is Enough”.
Na sam finał dostajemy zaś „Thanksgiving (Overture to Logic and Knowledge)”, które opisuje ostatni posiłek astronomów z najbliższymi. Co ciekawe, utwór ten został napisany jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, a reżyser puszczał go podczas kręcenia danej sceny. Jest to mieszanka smutku i refleksji, słodkości z goryczą. Wszystko poprowadzone przez fortepian, smyczki i delikatną elektronikę. Nie brzmi jak coś, czego należałoby się spodziewać tuż przed ostateczną zagładą, jednak w dziwny sposób pasuje do niej.
To jednak nie koniec albumu, bowiem dostajemy coś w rodzaju epilogu. „The End?” przedstawia losy niedobitków ludzkości, które trafiły na statek kosmiczny, zapadły w hibernację i trafiają na planetę nadającą się do przetrwania. Po 22 700 latach pierwsze dźwięki sugerują, że nie wszystko stracone (ciepłe klawisze, pstryknięcia), zaś niemal triumfalne skrzypce mogą być sygnałem zwycięstwa. Jednak jest to tylko złudzenie… Na deser Britell serwuję parę bonusów: walczykowe „Memento Mori”, które brzmi niczym melodia z pozytywki (pogodniejsza wersja tej nuty jest w „Logic Waltz in B Major”); temat przewodni pod napisy końcowe oraz suitę opartą na tymże temacie, rozpisaną na pełną, jazzową modłę (najlepsza wersja tego tematu).
Klamrą soundtracku są jeszcze dwie piosenki napisane specjalnie dla filmu, przy których Britell maczał palce. Pierwsza to „Just Look Up” w wykonaniu Ariany Grande i Kida Cudiego – pojawia się podczas koncertu zwolenników uznających uderzenie komety za fakt. Brzmi jak tandetny pop, jednak tekst jest tak niepoważny, że trudno się nie zaśmiać. W kontrze do niego stoi użyte w napisach końcowych „Second Nature” zespołu Bon Iver, czyli delikatna mieszanka folku z elektroniką, zostająca w pamięci na długo po seansie.
Mam słabość do Nicholasa Britella, który za ten score otrzymał swoją trzecią nominację do Oscara. Zasłużenie, bo twórca ten kolejny raz pokazuje jak bardzo jest kreatywny w wykorzystywaniu nieoczywistych połączeń oraz nietypowych instrumentów. „Don’t Look Up” może nie jest tak imponujące jak „Vice” czy „Sukcesja”, jednak to ciągle muzyka z klasą. Problemem może być fakt, że bez kontekstu wydaje się chaotyczna i bałaganiarska. Niemniej jest to zbyt intrygujące dzieło, by przejść wobec niego obojętnie.
0 komentarzy