Filmy Quentina Tarantino już tradycyjnie są dużym wydarzeniem – i to nie tylko filmowym, lecz także muzycznym, gdyż twórca ten równie chętnie jak zapomniane legendy ekranu oraz odwołania i hołdy dla kina pielęgnuje ścieżkę dźwiękową swych produkcji, co rusz wynajdując do danych scen jakieś legendarne tematy lub mocno zakurzone hity sprzed lat. Jednak w przypadku „Django” QT wyjątkowo rozgrzał serca i oczekiwania swoich fanów, gdyż w końcu wziął na tapetę westernową historię. A ponieważ już wcześniej nie ukrywał, także w kwestii muzycznej, swojej fascynacji danym gatunkiem, toteż po wielu smaczkach i wtrętach, jakie zaprezentował w swych poprzednich dziełach, można było śmiało liczyć na coś naprawdę wybitnego. Sytuację zaogniał dodatkowo fakt, iż ponoć tym razem rozszczekanemu reżyserowi udało się pozyskać na swe potrzeby talent samego Ennio Morricone, o współpracę z którym zabiegał od lat.
I choć ostatecznie skończyło się jedynie na jednej pieśni napisanej przez maestro (reszta jego kompozycji pochodzi ze starych westernów), to w pierwszej chwili „Django Unchained” rzeczywiście sprawia wrażenie idealnie dobranego miksu ilustracyjno-piosenkowego, czyli nieodzowny element świata QT, za które jest tak wielbiony. Niestety, wraz z kolejnymi scenami filmu (notabene świetnego samego w sobie) i zagłębianiem się w płytę coś zaczyna nie grać, a poszczególne elementy, wliczając w to jak zawsze umieszczone na albumie fragmenty filmowych dialogów, nie do końca się zazębiają. Czyżby w końcu wielkiemu Tarantino powinęła się noga? Niezupełnie, acz trzeba przyznać, że jego „Django” cierpi na pewien przesyt materiału oraz lekkie zagubienie się w doborze tegoż.
Istotnym powodem tego faktu jest z pewnością kult osoby reżysera i jego kina. W momencie, gdy Tarantino zaczął oficjalne prace nad swym nowym filmem, wielu artystów sceny muzycznej postanowiło go wspomóc własnymi kompozycjami. Tak uczynił m.in. John o wdzięcznym nazwisku Legend, który swoją piosenkę „Who Did That to You?” nagrał nawet na kasetę magnetofonową, wiedząc, iż Tarantino jest miłośnikiem zapisu analogowego. Skończyło się na tym, że reżyser miał w rękach więcej materiału, niż pierwotnie sobie zaplanował, toteż ostateczną wersję filmu trzeba było jakoś dopasować do nowych hitów i odwrotnie – nadesłane propozycje jakoś do niego wmontować. I to niestety nie do końca się udało i niektóre utwory, jak właśnie wspomniana piosenka Legenda, choć same w sobie fajne, nie do końca wpasowują się, chociażby rytmicznie, zarówno w konwencję, jak i wydźwięk scen, w których się pojawiają (choć znacząca większość oczywiście się sprawdza).
Co jednak zaskakujące, także i motywy pierwotnie zamierzone przez QT potrafią skiksować. Doskonałym i chyba najlepszym z całej ścieżki dźwiękowej przykładem jest tu „Nicaragua” z zapomnianego już nieco „Under Fire” z Genem Hackmanem i Nickiem Nolte. Kawałek ten, pochodzący z napisów końcowych obrazu odwołującego się bezpośrednio do jednej z południowoamerykańskich rewolt, został przez Tarantino użyty do zilustrowania sceny przybycia na plantację Calvina Candie (Di Caprio) i szczerze mówiąc kompletnie się tam nie sprawdza. A ponieważ Tarantino postanowił wmontować tenże fragment w całości, to i sama sekwencja niepotrzebnie się przez to dłuży (jak i w ogóle podróż do danego miejsca), będąc tym samym jednym z najsłabszych ogniw filmu. Także i początkowa piosenka nie robi szału – ot, po prostu ilustruje napisy początkowe, czyli stanowi dokładnie ten sam wypełniacz tła, co w oryginalnym filmie, do którego to QT bezpośrednio się odwołuje.
I jest to chyba największa ‘bolączka’ opisywanego tytułu – brak naprawdę charakterystyczego, mocnego motywu/piosenki, który stanowiłby nierozerwalną całość z obrazem i z miejsca przywoływał odpowiednie skojarzenia. A i po prawdzie żaden z utworów źródłowych nie zdołał tu zyskać drugiego życia i wzbudzić prawdziwego entuzjazmu, jak to było w przypadku choćby „Misirlou” z „Pulp Fiction”, kompozycji Morricone, tak wspaniale użytych w „Inglourious Basterds” (podczas gdy tutaj jedynie przewijają się beznamiętnie w tle), czy też całej kolekcji niezapomnianych nut z obu części „Kill Bill”. W porównaniu z tamtymi filmami, składanka do „Django Unchained” pozostaje jedynie solidną pozycją, której słucha się naprawdę dobrze tak ze znajomością ekranowego konktekstu, jak i bez. Składanką, która posiada wszelkie elementy charakterystyczne dla tarantinowskiej twórczości, i w której wszystko zdaje się być na swoim miejscu, ale która raczej nie ma szans na osiągnięcie kultowego statusu poprzedników. Ale i tak wartą polecenia – trzy z plusem to moja finalna nota.
P.S. W scenie nocnego najazdu zamaskowanych napastników Tarantino wykorzystał nieobecne na krążku „Dies Irae” Verdiego. Wykorzystał jeszcze sporo innych kompozycji nieobecnych na albumie – ich pełna lista TUTAJ .
Amen. Bardzo dobra i trafna recenzja. W sumie soundtrack ten lepiej prezentuje się na płycie niż w filmie. Chociaż i na płycie trochę przeszkadzają te dialogi. Zaś co do największych wpadek, to zaliczyłbym te wszystkie hiphopowe r&b kawałki, które pasują trochę jak pięść do oko. Szczególnie odczuwalne to jest w obrazie.
Moim zdaniem, po obejrzeniu filmu, soundtracku w całości słucha się świetnie, choć dialogi zawsze będą brzmieć dziwnie. Rap jest w płytę bardzo dobrze wkomponowany, a i groteskę filmu Tarantino podkreśla wybornie. I rzeczywiście szkoda, że na krążku tak mało utworów instrumentalnych.