Trzecia część przygód McClane'a zaprzecza trochę dwóm poprzednim. Akcja wyszła w miasto, nasz bohater zyskał partnera i zamiast mroźnej zimy i świąt Bożego Narodzenia, mamy upalne lato… Na szczęście jednak klimat niepewności i osaczenia oraz nieprzerwana, dobrze prowadzona akcja sprawiają, że film trzyma poziom i w rezultacie zasługuje na miano "Die Hard".
Muzykę napisał oczywiście Michael Kamen, ale i tu nie obeszło się bez zmian. Przede wszystkim w filmie wykorzystano sporo utworów klasycznych. Z poprzednich części pamiętamy dobrze "Odę do radości" i "Finlandię", ale były to pojedyncze utwory. Tutaj ilustracja klasyczna zamyka się w aż 4 ścieżkach. Jest to kolejno "The Iron Foundry" Mosolova, "Symphony No. 1" Brahmsa, "Symphony No. 9" Beethovena oraz, nieobecny niestety na płycie, marsz z czasów Wojny Secesyjnej "When Johnny comes marching home" Patricka Sarsfielda Gilmore'a. Oczywiście najlepszym z nich jest ten mega-brak opisywanej pozycji, a więc właśnie wspomniany marsz. Towarzyszy on dzielnie głównemu przeciwnikowi McClane'a z tej części – Simonowi, a aranżacja Kamena jest po prostu perfecto. Wielka szkoda, że producenci postanowili go pominąć na płycie, tym bardziej, że z pewnością by się tutaj zmieścił.
Co do pozostałych, to można spierać się, czy potrzebne były na albumie. Ciekawym zabiegiem wydaje się użycie całej "9 Symfonii" Beethovena, którego fragmentem jest właśnie słynna "Oda do Radości". W filmie użyto jej zresztą w podobnej do części pierwszej scenie – no, ale to na dobrą sprawę taka powtórka z rozrywki. Jeśli zaś idzie o Brahmsa, to jest on po prostu za długi. Trwający ponad 15 minut utwór nudzi już w połowie. Na szczęście umieszczono obie te ścieżki na końcu albumu, więc można to przeboleć. Znacznie lepiej spisuje się "The Iron Foundry" – to niezły, dynamiczny kawałek, który pochodzi z baletu "Steel". Ta kompozycja z 1928 roku miała za zadanie ukazać potęgę przemysłu i industrializacji, co zresztą bardzo dobrze słychać w dźwiękach naśladujących odgłosy maszyn. Bardzo dobry kawałek sam w sobie i, o dziwo, pasujący także do obrazu.
Na pewno wszyscy pamiętają też rewelacyjne "Let it Snow! Let it Snow! Let it Snow!", grane podczas napisów końcowych pierwszej i drugiej części. Z oczywistych powodów nie znajdziemy jej tutaj. Jest za to inna, równie dobrze oddająca klimat i towarzysząca niezapomnianemu już, wybuchowemu prologowi części trzeciej – "Summer in the city". Zapewne wielu melomanów kojarzy ją z wykonania Joe Cockera. Tutaj jednak użyto (znacznie lepszej w moim mniemaniu) wersji zespołu The Lovin' Spoonful. Sama piosenka, już pomijając jej filmowe koneksje, jest naprawdę dobra i świetnie otwiera album. Oprócz niej znajdziemy na płycie jeszcze dwie. Niestety znacznie odstają one od poziomu całości – są zwyczajnie słabe. W dodatku z samym filmem też nie mają wiele wspólnego. Ot przemykają gdzieś w tle podczas akcji w Brooklynie, co jest chyba wystarczającą podpowiedzią, co do gatunku, jaki reprezentują. Wyjaśnię jednak, że chodzi o rap/hip-hop grany w "Got it covered" i "In front of the kids". Niestety są to słabe pozycje tego gatunku, w zasadzie tylko dla fanów.
Dla fanów także, ale innego typu, przeznaczona jest kompozycja Michaela Kamena. Na albumie prezentuje ją 7 utworów i trzeba powiedzieć, że są to ścieżki o podobnym kalibrze, co "Die Hard" 1 i 2. Oczywiście, podobnie jak w filmie, wprowadzono w nich nieco różnorodności w stosunku do poprzednich ścieżek. Jednak klimat i instrumentarium pozostają takie same. Pokazuje to zresztą już pierwsza kompozycja. W "Goodbye Bonwits" wyraźnie słychać TE nuty, ale też i nowe elementy, jak fortepian w pierwszej części utworu. Te nowinki pokazują ile Kamen jest w stanie zrobić melodii tak różnych, a jednocześnie tak podobnych do siebie i opartym na jednym rozwiązaniu, jednym brzmieniu muzycznym. Brzmi to trochę, jak zarzut, jednakże nie mam nic do zarzucenia jego pracy do 3 części serii. Inna sprawa, że ta muzyka zawsze była, jest i będzie podporządkowana w dużej mierze do ruchomych obrazków, nazywanych filmem. Z tego też wynikają częste trudności z odsłuchem, co przy długości 6 minut – bo tyle trwa ten utwór – może zamęczyć kogoś nie obytego z tymi klimatami. Bo trzeba przyznać, że długość kompozycji artysty na tym albumie jest nieporównywalnie inna, jak dotychczas. Królują ścieżki 4 i 5-minutowe i choć nie brak też tych krótszych, to w porównaniu z poprzednimi wydaniami oficjalnymi, jest to znacząca różnica/postęp.
Kolejną różnicą jest nieco inny wydźwięk samej muzyki. Jak wiadomo Bruce Willis dostał w tej części kogoś na kształt partnera/pomocnika. Kamen nie omieszkał tego zaznaczyć, łącząc to ze słynnym już tematem McClane'a, przez co udało mu się nieznacznie zneutralizować pesymistyczny wydźwięk tegoż. Na szczęście nie przegiął i temat ten nadal pozostaje niepewny dla słuchacza. Do tego dodajmy fakt, że przy okazji produkcji części trzeciej, krążyła dość wiarygodna plotka o tym, że tym razem główny bohater faktycznie może zostać zabity. Dobrze więc, że Kamen nie spanikował i nie wyjawił muzycznie, jak jest naprawdę. Mimo to, w porównaniu z poprzednimi częściami, jego muzyka jest znacznie luźniejsza. Czuć tu więcej swobody, kompozytor częściej bawi się z nami, wprowadzając swoje ulubione cytaty klasycznych kompozycji, jak w "Papaya King" (gdzie słychać też zalążek słynnego marszu). Wprowadza tu także dźwięki i melodie, które dokładnie pokazują, iż nie mamy do czynienia z zimną atmosferą odciętego od świata miejsca, ale z dusznymi ulicami wielkiej metropolii pośrodku lata. Wielkie brawa za połączenie tego wrażenia z tym klimatem zamknięcia i osaczenia, które wciąż jest atutem tej produkcji.
Cała reszta, to wypisz-wymaluj "Szklana pułapka" (jak widać, ten nie trafiony tytuł wciąż się tu sprawdza ;). Wszelkie nuty, brzmienia i instrumenty pozostały takie same. Jedynie dzwoneczki i elementy typowo świąteczne zostały zastąpione przez często używane bębny i kotły oraz co jakiś czas, w związku z marszem, powracające werble wojskowe. Reszta bez niespodzianek, aczkolwiek udało mi się wyłapać parę nawiązań, czy też raczej powiązań z innymi pracami kompozytora. Mianowicie jest to "Lethal Weapon" i "The Last Boy Scout", ale to tylko takie moje wypatrzenia, a może typowe skojarzenia po prostu… Nic, do czego można by się przyczepić.
Reasumując: Kamen nie zawiódł, bo stworzył kolejną solidną pozycję w swoim dorobku. Także patrząc przez pryzmat tej serii filmowej, to w niczym nie ustępuje ona (a jeśli już, to nieznacznie) poprzednim dwóm ilustracjom. No właśnie – na tym jednak polega problem, że to wciąż w dużej mierze muzyka ilustracyjna, a więc mogę ją w zasadzie polecić tylko ludziom, którzy gustują w takiej. Fani kompozytora i filmu to oczywiście odrębna grupa, która wie, że w ten album warto się zaopatrzyć, tym bardziej, że jest on ogólnodostępny. Sytuację komplikuje niestety samo wydanie – bardzo poszatkowane przez gościnne występy innych wykonawców, zawiera niewybaczalne wręcz braki. Na szczęście jednak żyjemy w czasach, kiedy te braki rekompensują nam wydania nieoficjalne. Po szczegóły zapraszam do osobnej recenzji, a tymczasem zakończę tym, że jednak warto zwrócić uwagę i na oficjalne wydanie. Nie jest doskonałe, ale przy odrobinie zaparcia można wydobyć zeń to, co najlepsze.
0 komentarzy