Rok 2012 bez wątpienia należał w pewnym stopniu do Michaela Kamena. Wpierw wydano dwie zapomniane ścieżki z „Renegades” i „Road House”, następnie wypuszczono jego finalną pracę do animacji „Back to Gaya”, a w ostatnim kwartale światło dzienne ujrzały w końcu rozszerzone wydania ilustracji do drugiej i trzeciej części serii „Die Hard”. I choć „Die Harder” wypuściła ponownie wytwórnia Varese Sarabande, tak „Die Hard: With a Vengeance” to, podobnie jak w przypadku wznowienia części pierwszej z roku ubiegłego, robota La-La Land Records, które raz jeszcze pokazało klasę. Co ciekawe, podczas gdy fani zmuszeni byli czekać odpowiednio 23 (jeśli nie brać pod uwagę wątpliwej jakości krążka od Varese sprzed dekady) i 22 lata na solidne wydania ścieżek dźwiękowych z dwóch pierwszych odsłon „Szklanej pułapki”, w przypadku części trzeciej okres ten wyniósł ‘jedynie’ 17 wiosen. Czy jednak warto było, abstrahując od szalejących w międzyczasie po sieci bootlegów, tyle czekać?
Co prawda limitowane do 4000 kopii, naprawdę bogate i dopracowane (i na chwilę obecną jeszcze dostępne) wydanie Lali mówi samo za siebie, lecz warto choć trochę je wspomóc kilkoma megabajtami na serwerze. Przy okazji warto też odnotować fakt, iż to właśnie na rozszerzone wydanie muzyki z części trzeciej czekano z całej trylogii najbardziej – a wszystko to za sprawą jednej melodii… Mowa oczywiście o słynnym marszu, „Johnny Comes Marching Home”, jaki w filmie towarzyszy działaniom ‘złych, niemieckich chłopców’, a który wywodzi się z piosenki pochodzącej jeszcze z czasów wojny secesyjnej, pt., niespodzianka!, „When Johnny Comes Marching Home” (a konkretnie z jej wersji użytej w „Dr. Strangelove”, jaką kompozytor zaaranżował i podrasował na potrzeby DH). Pierwotne wydanie, wypuszczone na rynek jeszcze zanim skończyły się nagrania do filmu (!), było pozbawione tego najbardziej charakterystycznego elementu, w zamian oferując kilka dość wątpliwej jakości piosenek współczesnych, co swego czasu wywołało falę niezadowolenia.
O podobną reakcję włodarze Lali nie muszą się jednak martwić, gdyż tenże marsz na ich wydaniu oczywiście się znajduje – i to nawet w nadmiarze. Nuty tejże melodii przewijają się bowiem przez gros partytury, często objawiając się słuchaczowi w naprawdę zaskakujących aranżacjach. Mamy więc tytułową, ‘czystą’ wersję pod koniec drugiej płyty oraz już bardziej zespojoną z resztą ilustracji w świetnym „Bank Invasion” i nieco gorszym „Infiltration” (gdzie miesza się z nutami… „Cwału Walkirii” Wagnera). Jest mocno liryczny wariant pojawiający się w „Rings a Bell”, jak i prawdziwa wariacja w postaci bonusowego „Ode to Johnny”, w których kompozytor łączy marsz z „Odą do Radości”, co stanowi oczywisty pomost z pierwszym filmem i Hansem Gruberem. A jakby komuś było mało, to wydanie wieńczy kolejna improwizacja z przytupem („wild vamps”). Dodatkowo fragmenty tej melodii pojawiają się tu i ówdzie w przekroju obu krążków („Yankee Stadium / School and Tunnel”, „Bank Elevator”, „Holly / Celebration”), także jest w czym wybierać. Są to zresztą jedne z najatrakcyjniejszych fragmentów danego wydania, które w tej materii nieco dominują nad resztą muzyki.
Co by bowiem nie pisać o całej ilustracji, to nie ulega wątpliwości, iż jest ona mocno wtórna względem dwóch poprzednich części, częstokroć zwyczajnie kopiując nuta w nutę materiał napisany na ich potrzeby (tak, nawet i ‘świąteczne’ dzwoneczki – patrz choćby „Santa Claus”). I ta edycja dobitnie to obnaża – większość muzyki, jaką nań znajdziemy niczym nowym nas bowiem nie zaskoczy, gdyż w mniejszym lub większym stopniu stanowi zwyczajną repetę tematyczną. Z jednej strony jest to absolutnie uzasadnione, chociażby chęcią utrzymania klimatu/ciągłości serii, ale z drugiej część trzecia na tyle różni się od swych poprzedników, iż często aż prosi się o coś świeżego, nie będącego adaptacją klasyki. Jak na ironię w filmie te powtórzenia nie kłują po uszach, a sama muzyka spisuje się na ekranie więcej, jak poprawnie (po części dlatego, że sporo fragmentów reżyser zwyczajnie wyrzucił, a resztę mocno poprzestawiał w montażu). Powyższe odczucia doskonale oddaje dopiero opisywane – i trzeba przyznać, że monstrualnie długaśne – Expanded Limited Edition, które pod wieloma względami stanowi już zwykłe zmęczenie materiału.
Owszem, Kamen napisał trochę nowych tematów, lecz te są z reguły niezbyt pamiętnym tłem („John and Zeus”, „72nd Street Phone”…), mocno zależnym od akcji i postaci. Miejscami zdarzają się też dziwaczne, nieprzystające do reszty kurioza, które niespecjalnie nadają się do słuchania („Taxi Chase” brzmi jak wyjęte z innego filmu – z tego zresztą wyleciało…). Tym samym z ‘nowości wydawniczych’ broni się jedynie parę fragmentów, z których większość to muzyka akcji na typowym dla Kamena, wysokim poziomie (świetne „The Subway” – tak w wersjach filmowych, jak i alternatywnych; czy też „Running in the Halls”). Nic więc dziwnego, iż poza utworami wykorzystującymi słynny marsz, najlepsze wrażenie robią charakterystyczne dla kompozytora – i, w porównaniu z poprzednimi filmami, mocno spotęgowane – zabawy muzyką w postaci wybuchowych i lekko komiksowych „Oh, Canada!” czy „No Rush”, w którym kompozytor bawi się wagnerowskimi „Tristanem i Izoldą”. A skoro już jesteśmy przy muzyce klasycznej, to w bonusach schowano jeszcze aranżację Mosolova znaną z poprzedniej edycji albumu („The Foundry” zamiast „The Iron Foundry”). Co ciekawe, tym razem ograniczono kompozycje źródłowe i za wyjątkiem początkowej, nieodłącznie związanej już z filmem piosenki The Lovin' Spoonful, nie znajdziemy tu nic innego, jak tylko sam score. I w sumie dobrze.
Odpowiadając więc na początkowe pytanie: tak, warto było czekać. Wydanie La-La Land nie jest może idealnie idealne (można sobie było darować niektóre sekundowe utwory, ergo pokusić się o nieco lepszy montaż, a i kilka z bonusowych tracków znalazło się tu chyba tylko i wyłącznie przez wzgląd na śp. kompozytora) i dosłownie przytłacza słuchacza ilością, jak i specyfiką materiału. Sama muzyka również lekko tutaj kiksuje, częściej raczej tracąc, aniżeli zyskując w naszych uszach. Nie zmienia to jednak faktu, iż edycja ta została po prostu rewelacyjnie przygotowana i trudno się tu do czegoś przyczepić na dłuższą metę – tak od strony technicznej, co czysto estetycznej (póki co nie odnotowano podobnych wpadek, co przy varesowym wznowieniu „Die Hard 2”). Tym samym w końcu dostaliśmy pełny, chronologicznie ułożony score, wydany ‘po bożemu’, z całą gracją i majestatem. Cóż z tego, że nadający się głównie dla fanów…
Yippee Ki Yay!
0 komentarzy