Ciężką, oj prawdziwie hard-ą przeprawę miała kultowa „Szklana pułapka” w kwestii muzycznej. Kiedy jednak sprawa dotyczy takiego kozaka, jak John McClane, to trudno mówić o złożeniu broni. Gdy więc, po 14 latach oczekiwań, Varese Sarabande rozczarowało fanów swym, wątpliwej jakości krążkiem, to można było jedynie uzbroić się w cierpliwość. Po (niemal) kolejnej dekadzie doczekaliśmy się ponownego, kompletnego wydania soundtracku z „Die Hard” – tym razem od wytwórni La-La Land. Czy więc w końcu, po 24 latach od premiery filmu można odetchnąć z ulgą?
Zacznijmy od tego, że zarówno edycja Varese (3.000 kopii), jak i La-La (3.500 szt.) jest limitowana (obie rozeszły się na pniu, więc można już tylko szukać szczęścia na internetowych aukcjach). Jednakże, z uwagi na fakt, iż Varese było pierwszym oficjalnym wydawnictwem tej ścieżki dźwiękowej, a La-La zwyczajnie bardziej zasłużyło, postanowiłem wyróżnić taką nazwą jedynie to drugie – acz głównie po to, by się w tym wszystkim nie pogubić (w końcu film posiada także kilka bootlegów, z czego recenzja tego najpełniejszego od dawna wisi na stronie). Czym jednak w praktyce różnią się oba te albumy?
Przede wszystkim jakością. Wydanie Lali oferuje głównie krystalicznie czysty, pięknie odrestaurowany dźwięk, dzięki czemu całość brzmi przejrzyście i w końcu można przysłuchać się tym wszystkim smaczkom i detalom, jakie zawiera ta quasi-industrialna partytura Kamena ze świątecznymi dodatkami. A ponieważ tych jest mnóstwo, toteż nie boję się stwierdzić, iż dopiero tegoroczne wznowienie pozwala w pełni odkryć błyskotliwość całej pracy. Nie będzie to jednak takie proste, z czym wiąże się tyleż sama struktura i charakter tejże, co kolejny plus tego wydawnictwa – kompletność. Za wyjątkiem krótkiego fragmentu z hornerowskiego “Aliens” (dla przypomnienia: „Resolution and Hyperspace” użytego w finale) i przeboju „Skeletons” Stevie Wondera (przez moment słucha go Argyle w limuzynie), których brak przypuszczalnie jest kwestią prawną, mamy do czyniena z absolutnie całą muzyką – i to nie tylko autorstwa Kamena. Ba! Muzyki jest nawet więcej, niż w filmie, gdyż drugi krążek postanowiono dopełnić masą utworów bonusowych, wśród których znajdziemy zarówno fragmenty źródłowe, jak i alternatywne lub zapisane jedynie w mono.
Partytura Kamena nie doczekała się jednak wielu rozwinięć, bo też i gros tejże był już obecny na wydaniu Varese. Z nowości znajdziemy więc krótkie „Main Title”, oparte o ciężkie, narastające i tak charakterystyczne dla tej produkcji dzwonki, które nasilają się w momencie, gdy na ekran wjeżdża tytuł. Jest i brakujący dotychczas fragment z potyczki McClane’a z Karlem i Gruberem („Shooting the Glass”), jak i bardziej rozwinięta ilustracja z początkowego wejścia terrorystów („Terrorist Entrance”, „The Phone Goes Dead / Party Crashers”) i finałowej walki („The Battle / Freeing the Hostages” i „Helicopter Explosion and Showdown”); a także, obecny wcześniej jedynie na bootlegu, (miłosny?) fragment dla McClane’ów („Message for Holly”), który występuje tu jeszcze też w nieco innej, filmowej wersji. Uwzględniono także muzykę z kapitalnej sceny starcia w sali z wielkim, koślawym stołem („Under the Table”), ale jest to właściwie ta sama melodia, jakiej potem użyto w końcowym rozliczeniu z Hansem („Happy Trails”). Generalnie jednak żaden z tych fragmentów nie sprawi, że zmieni się nasze podejście do całej pracy. Podobnież zresztą, jak i bonusy w postaci krótkich „Gun in Cheek”, „Fire Hose” i, otwierającego zresztą varesowy album, „The Nakatomi Plaza".
Znacznie większe wrażenie robią wszystkie te niekamenowskie motywy, na jakie Varese swego czasu się wypięło – a więc zarówno fragment Johna Scotta z filmu „Man on Fire” („We've Got Each Other”), jaki słychać podczas pierwszego, fizycznego spotkania McClane’a z Powellem (bynajmniej nie Johnem ;), pełna wersja „9-tej Symfonii” Beethovena z napisów końcowych (która przy tej jakości dźwięku sprawia, że szyby w oknach zaczynają drżeć), „świąteczna muzyka” by RUN-DMC, która dobywa się z radia limuzyny podczas napisów początkowych, jak i oczywiście jedynie słuszne wykonanie „Let it Snow” – dokładnie takie, jakie pojawia się w zakończeniu pierwszych dwóch części serii. Mniam!
Oprócz nich znajdziemy tu jeszcze alternatywną wersję „Ody do Radości” ze sceny otwarcia skarbca; instrumentalną, karaibsko brzmiącą wersję wspomnianej piosenki Vaughna Monroe, jak i równie tandetne nuty „Winter Wonderland” – obie przemykają sobie przez film ledwie zauważalnie. Płytę wieńczy jeszcze ukryta ścieżka, pt. „Roy Rogers Meets Beethoven's 9th”. Jest to dość prymitywna wariacja, łącząca w sobie dokładnie to, co w tytule, czyli klimaty westernowe z klasyką muzyki poważnej. I wszystkie te pozycje jak najbardziej zasługują na swój bonusowy status, bo też i nie są niczym więcej, jak tylko wątpliwej jakości ciekawostkami, które błyskawicznie się zapomina.
Abstrahując jednak od tych, mniej lub bardziej udanych dodatków, jak i od natury oryginalnej muzyki, w dużej części zwyczajnie nie mającej poza filmem racji bytu (czego dowodem choćby tak osobliwe, często drażniące momenty, jak „Fire Alarm”, „TV Station”, czy „Bill Clay”, których specyfiki nie zmieni żaden, nawet najlepszy hiper-ultra dźwięk), to jest to w końcu wydanie pozwalające kamenomaniakom i pułapko-fanom odetchnąć z ulgą – i to dużą. Jest to bowiem wydanie w pełni profesjonalne i zadowalające (brawa także za chronologię utworów, jak i estetykę całości). Wydanie godne mistrza, którego wzięło na tapetę. Jeśli więc „Die Hard”, to tylko od La-La Land. Yippee-ki-yay, motherfuckers!
Zawsze bałem się tej muzyki w wersji albumowej i tutaj jest nie inaczej. Score kunsztowny, ale cała ta przeprawa jest niezwykle ciężka i wymagająca, acz nie sposób jej nie docenić. Ps. Fajne bonusy, szkoda tylko, że nie udało się tu zamieścić kawałka Hornera.
Trudno się nie zgodzić, a ta elektronika brzmi po prostu koszmarnie („TV Station, „Bill Clay”). Niemniej jest to już klasyk kina akcji, który mistrzowsko współgra z obrazem i to w wersji full wypas. Mocne cztery, choć czasami bywa ciężko.