Każdy kompozytor ma w swoim dorobku pozycję wyjątkową, jedyną w swym rodzju, a przy tym niezmiernie dlań ważną. I nie, nie chodzi mi tu o opus magnum (choć bynajmniej się to nie wyklucza), lecz o tytuł, dzięki któremu udało się twórcy przebić; który sprawił, że usłyszał o nim świat i który w dużym stopniu wpłynął lub nawet ukształtował mu dalszą karierę – taki swoisty ‘bilet do sławy’. I tak za punkt zwrotny w karierze Johna Williamsa z pewnością uznać można „Szczęki”, mimo iż już wcześniej stworzył on wiele cenionych i często także popularnych prac; James Horner wypłynął na dobre dzięki tematowi z „Commando” (nic nie ujmując obu Star Trekom), a dla Hansa Zimmera takim przełomem będzie „Rain Man”. Tymczasem Thomas Newman może być wdzięczny produkcji z Madonną w roli głównej, czyli właśnie „Desperately Seeking Susan”.
Ta skromna komedia, notabene będąca także właściwym debiutem ekranowym tej kontrowersyjnej wokalistki, okazała się nieoczekiwanym hitem roku 1985, tym samym prezentując publice oryginalne, jakże inne podejście Newmana do muzyki, ergo wypchnęła artystę z kina niezależnego na salony Hollywood. Oczywiście samo nazwisko z pewnością także odegrało tutaj swą rolę, ale i nie można całkowicie odebrać młodemu Thomasowi zasług. Bądź co bądź zdołał napisać on charakterystyczny, pełny werwy i magnetyzmu score, który nie tylko nie zginął pośród multum utworów śpiewanych, wliczając w to hicior samej Madonny, ale i stał się jednym z najbardziej pamiętnych elementów całej produkcji. Zresztą nawet dziś muzyka ta robi wrażenie i wciąż brzmi świeżo, nawet na tle późniejszych prac Newmana.
Pod tym względem zwraca uwagę przede wszystkim elektronika, z której score w większości się składa. Wyraźnie słychać, że Newman mocno tkwił wtedy jeszcze w środowisku rockowym, co ma wpływ tyleż na dobrane instrumentarium (gitary elektryczne, basy, perkusja…), jak i swoisty rytm ścieżki, która w przeciwieństwie do tradycyjnej muzyki filmowej nie składa się z typowych tematów (acz przez całość przewija się swego rodzaju melodia przewodnia), lecz przypomina bardziej impresję, czy też nawet i wielkomiejską symfonię, celowo chaotyczną i złożoną z powtórzeń (co ciekawe, na okładce widnieje swoisty dopisek: ‘incidental’, co, nawet jeśli jest jedynie żartem, niejako tłumaczy zamiar ilustracyjny – w ogóle sporo na okładce fajnych detali, dlatego tym razem serwujemy ją w większej rozdzielczości niż zwykle).
Newman ciekawie oddaje też kosmopolityczność miejsca akcji (Nowy Jork), dodając do elektroniki także pojedyńcze instrumenty klasyczne, jak oczywiste fortepian i skrzypce, które z czasem staną się dla niego sztandarowymi elementami, a także nieco bardziej ezgotyczny Xaphoon (niewielki saksofon zrobiony z bambusa, potoczne nazywany kieszonkowym). Wszystko to składa się na ciekawy i nieszablonowy, a przy tym niesamowicie optymistyczny i rzeźki kawałek muzyki, której słucha się jednym tchem. ‘Kawałek’ to zresztą słowo idealnie oddające całość ilustracji – w filmie jest jej stosunkowo niewiele, a na płycie zamyka się w niespełna kwadransie, w dodatku poszatkowanym na bardzo krótkie utwory, którym nie dane jest w pełni rozwinąć skrzydeł. Niedosyt jest więc największą wadą tej ścieżki dźwiękowej…
Pewnie dlatego pełna nazwa opisywanego krążka to „Original Soundtracks from the Films of Susan Seidelman”. Tym drugim jest „Mężczyzna idealny” – także komedia, lecz tym razem z Johnem Malkovichem w podwójnej roli naukowca i jego kopii… robota, u którego trzeba wykształcić uczucia. Film wyszedł w dwa lata po sukcesie „…Susan” (co tłumaczy premierę albumu), jednak w przeciwieństwie do poprzednika okazał się mało śmieszną klapą finansową. Tym bardziej może więc cieszyć, że Newman nie podpisał się pod tą ilustracją (acz biorąc pod uwagę sam pomysł wyjściowy, kto wie, co mógłby wymyślić), lecz mało znany Brytyjczyk, Chaz Jankel, którego największym sukcesem w karierze okazał się być… rescoring „K2” na potrzeby kin amerykańskich (choć trzy lata temu kompozytor otrzymał także nominację do BAFTA za biograficzny „Sex & Drugs & Rock & Roll”). Zmiana ta podyktowana była nie tyle nieudaną współpracą Newmana z Seidelman (dla której za kolejne dwa lata napisze on bardzo zbliżone stylistycznie i do tej pory niewydane „Cookie”), co po prostu zbyt napiętym grafikiem kompozytora, który w owym roku spłodził trzy inne kompozycje i był już zajęty kolejnymi.
Efektem tej zmiany jest nieco inne podejście do tego samego tematu/stylistyki, co, zwłaszcza na płycie, skutkuje swoistą dychotomią, nawet nieźle ze sobą współgrającą. Trudno powiedzieć na ile był to pomysł samego Jankela, a na ile wymóg studia i reżyserki, którzy być może chcieli ‘powtórki z Newmana’, ale „Making Mr. Right” to również nieprzerwana zabawa elektroniką z mnóstwem elementów perkusyjnych i ujawniającymi się tu i ówdzie pojedyńczymi instrumentami klasycznymi. Jankel w niektórych miejscach ociera się niemal o dokładną imitację stylu/pomysłów Newmana („Night Visit” posiada podobny posmak oniryzmu, co niektóre ścieżki z „…Susan”), jednak jego ilustracja brzmi zarówno bardziej dramatycznie, agresywnie wręcz (co świetnie obrazuje otwierające daną część płyty „Chemtech Promo Video”), jak i posiada nieco większy rozmach.
Anglik podchodzi do swej kompozycji także w sposób bardziej klasyczny i choć jego praca również jest praktycznie nieprzerwaną fiestą muzycznych odcieni ze sporymi naleciałościami rockowymi, to jednak nie posiada już tej lekkości, a i powtarzalność tematyczna szybciej daje się we znaki, skutkując zwykłym zmęczeniem oraz wkradającą się z czasem lekką nijakością materiału (aczkolwiek, o ironio!, to właśnie jego temat, „Ulysses' Escape” wydał mi się najbardziej atrakcyjnym w przekroju całości). Tym samym – nie uwłaczając bynajmniej kompozytorowi i jego muzyce – tam, gdzie kuriozalnie krótki czas nagrania stanowił zawód w przypadku „…Susan”, tak dla odbiorcy „…Mr. Right” może okazać się on zbawienny, a kilka minut więcej mogłoby zwyczajnie obrzydzić tą partyturę.
Jednak nawet po połączeniu obu tych ilustracji czuć muzyczny głód, gdyż album zamyka się w niecałej pół godzinie. Osobiście z chęcią przytuliłbym więc jakieś wznowienie, gdzie do ww tytułów można by pokusić się o dodanie wybranych fragmentów choćby i ze wspomnianej „Cookie” albo i z jakiegokolwiek innego z pozostałych ośmiu filmów kinowych Seidelman (przy jednym pracował nawet Howard Shore i jego muzyka też nie ujrzała światła dziennego). Cóż, może kiedyś… Na chwilę obecną dana płyta, choć sama w sobie niezwykle sympatyczna i dobrze się słuchająca, pozostaje jedynie osobliwą ciekawostką podlaną garstką sentymentu. Fani filmu (filmów?) i Newmana (Jankela?) z pewnością mają już ów krążek w swej kolekcji. Pozostali, zwłaszcza ci szukający z muzyce alternatyw, mogą spokojnie dać się skusić, choćby i przystępnymi cenami. Ale polecał specjalnie nie będę. 3,5 to moja finalna nota dla tego podwójnego albumu.
P.S. W filmach użyto wielu piosenek i utworów źródłowych – ich pełny spis TU i TAM.
0 komentarzy