Po seansie filmu Marco Brambilli, Mel Brooks – jeden z wiodących twórców amerykańskiej parodii – sarkastycznie stwierdził, iż to najlepsza komedia, jaką ostatnio widział. Zakrawa to o szyderstwo, bo przecież obraz sklasyfikowany jest jako akcja/s-f, lecz karykaturalne ujęcie utopii, tendencyjne dialogi, dowcipne odwołania do rzeczywistości (prezydent Schwarzenegger…) oraz przerysowany heroizm niektórych scen kierują „Człowieka Demolkę” w stronę pastiszu. Trudno powiedzieć czy taki był zamysł twórców, ale obraz na pewno nie został zrealizowany z powagą w stosunku do jego treści emocjonalnej i fabularnej. Dlatego, zamiast częstych zarzutów kompletnej głupoty, należy zdecydować się na dystans w odbiorze. Jaki charakter ma mieć zatem muzyka w filmie, który nie jest wprost zdefiniowany jako parodia, a jednak, być może niezamierzenie, posiada jej cechy?
Na pewno kompozytor nie chciał uderzyć w słuchacza humorem już na wstępie. Otwierający płytę utwór „Dies Irae” („Dzień gniewu”) zawiera cytat motywu średniowiecznej sekwencji o tym samym tytule, który wybucha na tle silnych, ‘wahających się’ dysonansów instrumentów dętych blaszanych. Goldenthalowi zdarza się wplatać w swe prace elementy para-liturgiczne („Wywiad z wampirem”, „Obcy 3”), co może wydawać się nieco pretensjonalne, ale zawsze nadaje im znaczenie w kontekście fabularnym lub scenicznym. Tutaj symbolika Dnia Sądu Ostatecznego ma zapowiadać nadchodzący upadek dotychczasowej cywilizacji. Następnie rozbrzmiewa jeden z niemrawych tematów Johna Spartana – zbudowany z szerokich, dostojnych podejść po paru stopniach gamy mollowej, w oklepanej już progresji I/VI. Dołącza do niego smyczkowe ostinato ilustrujące wirowanie łopat śmigłowca. Drugi temat – fikuśny marsz – składa się z przedzielonych synkopami skoków interwałowych na takim samym podkładzie harmonicznym („Fire Fight”, „Confronting The Chief” – tu w inwersji; „Obligatory Car Chase”). Tematy zabawnie wypadają w scenach walki z Simonem Phoenixem, gdzie poddawane są kpiącym deformacjom – konfrontacja heroizmu protagonisty z anarchizmem szalonego socjopaty.
Schwarzcharakter nie otrzymał jednak wyraźnego tematu. W scenach z jego udziałem dominuje specyficzna elektronika z pogranicza funku i disco. Trzeba przyznać, że świetnie opisuje wygłupy Phoenixa, dowcipnie oddaje nieco tandetną, komputerową rzeczywistość świata przedstawionego i ciekawie zgrywa się z efektami dźwiękowymi. Za temat postaci granej przez Snipesa można by jedynie uznać błazeński walc („Machine Waltz”) towarzyszący mu w paru scenach (zapowiedź „Batmana Forever”), ale jego motyw czołowy wydaje się zniekształceniem sekwencji „Dies Irae”. Czyżby subtelna trawestacja, mająca na celu osiągnięcie efektu groteski poprzez muzyczne przedstawienie Phoenixa, jako satyrycznej personifikacji rozkładu moralnego świata i nadchodzącego końca wszechrzeczy?
Zainteresowanie budzą osobliwe eksperymenty elektroniczne kompozytora, a konkretnie ‘bulgocząca’ perkusja i zwariowane, pozornie chaotyczne partie syntetycznie zmodyfikowanego fortepianu (np. „Obligatory Car Chase”, „Subterranean Slugfest”). Ciężko ustalić źródło tych pomysłów. Może jest nim Iannis Xenaxis lub po prostu bliżej nieokreślona muzyka eksperymentalna? W każdym razie, w połączeniu z zamiłowaniem Goldenthala do Pendereckiego i Lutosławskiego, daje to bardzo oryginalny rezultat – zwłaszcza jak na realia muzyki filmowej. Podobny kierunek obierze potem Elfman w „Facetach w Czerni”. O ile jednak na płycie muzyka intryguje, to podczas seansu niekiedy wydaje się zbyt zgrzytliwa, jak na film tego pokroju („Final Confrontation”, „Code 187”). Ale może wszystko zależy od indywidualnego odbioru…?
W natłoku pulsujących syntezatorów i szczękających dysonansów, album oferuje też chwile wytchnienia, jak klimatyczne „Guilty As Charged”, mogące z powodzeniem wybrzmiewać w filmach o obcych, kosmiczne „Defrosting” i śmiesznie hollywoodzkie „Silverscreen Kiss”. Atrakcyjne wypada również „Tracking Simon Phoenix” – figlarnie cieniowane, dynamiczne pochody rozchybotanych tercji małych stanowią świetny opis procesu intelektualnego, rozwiązywania zagadki, poszukiwania.
W przypadku „Demolition Man” Elliot Goldenthal miał dwa wyjścia: mógł spotęgować komizm poprzez kontrast, pisząc ścieżkę z powagą lub przy pomocy oklepanych rozwiązań ilustracyjnych, robiąc sobie żarty z banału. Zdecydował się na trzecią opcję – własną, nietuzinkową partyturę, która na dłuższą metę nie zdaje niestety egzaminu ze słuchalności. Kiedy zaskoczenie oraz fascynacja brzmieniem mijają, tematyczna oszczędność daje o sobie znać. Szczególnie, iż późniejsze prace Goldenthala obfitują w podobne atrakcje i to w bardziej błyskotliwym wydaniu.
Trója bez dwóch zdań – jedna z tych prac, gdzie oryginalność i nieszablonowość Goldenthala potrafią nieco zmęczyć, nawet mimo krótkiego czasu albumu.