Tony Scott był zawsze bardzo plastycznym twórcą – takim, który nawet najprostszą fabułę potrafił przedstawić w intrygujący, niebanalny i wyjątkowy sposób. Wizualne sztuczki, dynamiczny montaż i ‘rwany’ sposób narracji jego filmów, często uzupełnia także pełna dźwiękowych eksperymentów ilustracja. W „Deja Vu” wszystkie te płaszczyzny osiągają swoiste apogeum symbiozy, wespół z niegłupim scenariuszem składając się na jedno z najlepszych dzieł tragicznie zmarłego reżysera.
Produkcję tą oprawił w nuty oczywiście Harry Gregson-Williams, z którym Scott zrobił łącznie siedem filmów (oraz jedną krótkometrażówkę). Panowie bardzo dobrze się rozumieli, czego dowodem już pierwsze takty danej pracy – syntetyczna, powtarzająca się liryka okraszonego kobiecą wokalizą „Algiers Ferry” znakomicie wypada na ekranie, a i poza nim jest jednym z highlightów kompozycji. Maestro co prawda nie wychodzi tutaj poza pewien szablon, jaki wystosował sobie przez lata, przez co melodia brzmi aż nadto znajomo. Lecz odpowiednio dawkuje napięcie i jednocześnie jest ciekawym doznaniem słuchowym samym w sobie.
Również dwa kolejne tematy obfitują w tajemnicze, a zarazem lotne i naprawdę ładne, mogące się podobać mariaże elektroniki z symfoniką. Świetny jest szczególnie środek „The Aftermath”, w którym HGW bawi się elementami perkusyjnymi, trafnie wzbudzając w odbiorcy niepokój oraz oddając chaos i cierpienie jakie unoszą się w powietrzu po otwierającej opowieść eksplozji promu. Wrażenie to podtrzymuje wydatnie „Dazzle Me” – z jednej strony dynamiczny utwór, z figlarnymi teksturami a la Thomas Newman, a z drugiej smutna melodia miłosna dla pięknej Pauli Patton.
I to właśnie specyficzną aurą romantyzmu praca ta potrafi zjednać sobie słuchacza. Akcja bowiem, acz inteligentnie podchodzi do tematu (znakomity, pachnący Powellem i jego Bourne’ami początek „Better Have Some KY”), potrafi razić nieprzyjemnym underscorem, lub też wywołującymi poza kontekstem ból głowy, agresywnymi bitami („The Hideout”, długaśne „Humvee Chase” i jego absolutnie zbędny remiks na sam koniec krążka). Owszem, są to fragmenty, jakie z pewnością znajdą swoich adoratorów, lecz jeśli do czegoś będziemy wracać częściej, to – poza wymienionymi wcześniej tytułami – właśnie do takich chwil, jak pełne uroczej melancholii „Claire's Apartment” czy wieńcząca historię ballada „Coming Back To You” o charakterystycznym, chropowatym wokalu Macy Grey (której głos pojawia się wcześniej jeszcze m.in. w przepełnionym dyskretną nadzieją „You Can Save Her”).
Pomiędzy obiema formami ekspresji znajdzie się trochę nijakości, która sprawia, że poszczególne ścieżki potrafią się nieco dłużyć, z czasem zabijając początkowe zainteresowanie. Także cała płyta bywa nudnawa – zwłaszcza w środku materiału, jaki oryginalnością wszak nie grzeszy. Niemniej jest to praca, która ma w sobie to coś. Potrafi przykuć uwagę, zostać z nami na dłużej, trafić do zmysłów. Żadne mistrzostwo świata, lecz z pewnością mocno natchnione rzemiosło. Pojedynczych, niezwykle przyjemnych detali – jak samotna trąbka odwołująca się do patriotyzmu antagonisty lub emanujące spokojem solówki gitary akustycznej, harfy i fortepianu – jest tu zresztą wystarczająco dużo, by do soundtracku/filmu wrócić nie raz. Do czego zachęcam, dodając do ostatecznej oceny jeszcze solidną połówkę.
P.S. W filmie wykorzystano także następujące piosenki/utwory źródłowe: tradycyjne gospel „Holy Spirit, Come Fill This Place” i „When The Saints Go Marching In”; „Don't Worry Baby” grupy The Beach Boys, „Amazing Grace” w wyk. Charmaine Neville oraz „Melt Away” by Love of Life Orchestra feat. Alex Forbes.
0 komentarzy