W obronie syna
„…nie pozwala o sobie zapomnieć…”
Apple TV+ próbuje być streamingową alternatywą dla Netflixa, Prime Video i HBO. Jednak brakuje mu pewnej siły przebicia. Może to wynikać ze słabego marketingu w naszym kraju, krótkiego czasu próbnego (zaledwie tydzień) oraz młodego wieku platformy. Nie oznacza to, że nie ma tam nic wartego obejrzenia. Jedną z takich produkcji jest mini serial „W obronie syna”, będący mieszanką dramatu psychologicznego i sądowego z thrillerem. Dzieło Mortena Tylduma opowiada o śledztwie w sprawie zabójstwa nastolatka, gdzie głównym podejrzanym staje się… syn zastępcy prokuratora. Ojciec (świetny Chris Evans) zostaje wyłączony ze sprawy, ale próbuje na własną rękę dotrzeć do prawdy, wierząc w niewinność dziecka. Serial doceniono za świetne aktorstwo, mroczny klimat oraz psychologiczne portrety głównych bohaterów, choć zwracano uwagę na bardzo wolne tempo i niejednoznaczne zakończenie. Jednak, mimo pewnych wad, warto dać szansę temu serialowi.
Na pewno jedną z zalet jest oprawa muzyczna. Za nią odpowiada islandzki kompozytor Atli Örvarsson – i słuchając jego kompozycji trudno wyobrazić sobie, że jesteśmy w małym, amerykańskim miasteczku. Nuty raczej przenoszą nas do Skandynawii i klimatów licznych adaptacji nordic noir lub świeżo odnalezionych prac Maxa Richtera. Jest bardzo oszczędnie, z dominacją smyczkowo-fortepianowych pasaży, które polano elektroniką.
Ten oszczędny styl, choć znajomy, na ekranie działa bardzo dobrze. Zresztą już temat z czołówki – za który odpowiada znany z pracy nad „Broadchurch” Ólafur Arnalds – pokazuje, z czym mamy do czynienia. Pozornie delikatne dźwięki fortepianu zostają zmieszane z cięższą wiolonczelą oraz pulsującą, ambientową perkusją. Spokój zostaje podszyty tajemnicą i niezrozumiałym lękiem. Jest to dłuższa wersja od tej, którą ostatecznie słyszymy w czołówce. Tym tonem podąża Örvarsson przez cały score.
To jest ten rodzaj muzyki, który bardziej stawia na budowanie atmosfery niż jakąkolwiek bazę tematyczną czy melodykę. To raczej zbiór impresji mających zilustrować emocje bohaterów. I robi to bardzo efektywnie (bazujące na rozciągniętych smyczkach „Secrets and Lies”, odrobinę dynamiczniejsze „First Day at Court”), choć tego typu rozwiązania brzmią aż nazbyt znajomo. Nie oznacza to jednak, że nie ma paru niespodzianek. Taką jest choćby „Leaving for the Trial”, gdzie na pierwszym planie mamy klawisze i… organy, czy budujące napięcie, pulsujące „Ticking Clock”, które ociera się o styl Harry’ego Gregson-Williamsa. Problem w tym, że gros muzyki skupia się tylko na kreowaniu nastroju i znajomych sztuczkach w postaci rozciągniętej wiolonczeli oraz pojedynczych dźwięków fortepianu.
Samo wydanie płytowe zaskakuje z dwóch powodów. Po pierwsze album trwa niecałe 45 minut, co nie pozwala na kompletne znużenie i monotonię. Po drugie ilustrację ułożono achronologicznie. Zazwyczaj jest to wada, jednak tutaj kompletnie to nie przeszkadza, a wręcz pozwala dość łatwo wejść w ten mroczny świat, który znamy choćby z „Broadchurch”. Niby nic nowego, ale muzyka Örvarssona nie pozwala o sobie zapomnieć. I za to dostaje ode mnie 3,5 nutki.
0 komentarzy