Jerry Goldsmith był raczej przeciwnikiem wydawania swoich partytur filmowych, twierdząc, że należne im miejsce jest tylko w filmie. Za jego życia sporo tytułów nie doczekało się więc oficjalnych albumów, a gros jego twórczości ograniczała się do skrupulatnie wybranego materiału (w dużej mierze przez Varese Sarabande), nie wykraczającego z reguły poza pół godziny solidnego grania. Po śmierci maestro, wielkie wytwórnie zaczęły jednak coraz śmielej sięgać po jego dorobek, co zaowocowało – szczególnie w ostatnich latach – prawdziwym wysypem mniej i bardziej znanych prac Jerry’ego w rozszerzonych, ekskluzywnych edycjach limitowanych. Patrząc jednak na część z nich, trudno nie przyznać racji ś.p. twórcy.
Taki jest właśnie casus „Deep Rising” (nie tak dawno zrecenzowanego przeze mnie w swej podstawowej wersji, którego niniejszy tekst jest swoistym uzupełnieniem) – ścieżki nie do końca dopracowanej, niespecjalnie oryginalnej i dziś już poniekąd archaicznej, jednak cieszącej się dużą popularnością wśród fanów i dającej sporo radości z odsłuchu właśnie dzięki krótkiemu i zwięzłemu krążkowi od Hollywood Records, który stawiał na to, co najatrakcyjniejsze w tej ścieżce dźwiękowej, czyli bombastyczne tematy akcji. Teraz po „Śmiertelny rejs” sięgnęła Intrada, która pierwotny krążek rozszerzyła dwukrotnie, dodała doń jeszcze parę fragmentów bonusowych i oznaczyła numerkiem 278 w swej specjalnej kolekcji ‘antyków’.
Efekt ogólny – pomijając rzecz jasna odrestaurowany dźwięk i bardziej atrakcyjną estetykę wydawnictwa – jest jednak odwrotny do zamierzonego. Fajna muzyka rozbija się o masę mocno nijakiego materiału, gdzie co prawda wszystkie highlighty kompozycji zostały zachowane i dalej potrafią dać słuchaczowi odpowiedniego kopa, ale w ostatecznym rozrachunku rozmywają się w dużo za dużej ilości zwykłego underscore’u, jaki poza filmem szybko męczy odbiorcę – zwłaszcza z ruchomym obrazem nieobeznanego.
Tym samym wychodzą na wierzch wszelkie niedostatki tej ilustracji, nie widoczne dotychczas w jej autonomicznej formie, jaka teraz urosła do niebotycznych 70 minut grania, podczas których nie ma zwyczajnie czym obronić się w uszach melomanów. Nawet rzeczone bonusy i fragmenty w filmie ostatecznie nie użyte nie wpływają na atrakcyjność ścieżki, choć część z nich zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych utworów. Przeważa jednak zwykła nuda.
Trudno mi więc jakkolwiek polecić ten album osobom innym, niż najwięksi zwolennicy Goldsmitha. Nawet zresztą i oni mogą mieć problemy z tą ścieżką w jej obecnej formie i koniec końców będą musieli uznać jednak wyższość pierwotnego wydawnictwa. Nie wymaga ono bowiem tak wielkich pokładów cierpliwości i fanbojstwa, jak album od Intrady, jaki – poza chronologicznie ułożoną tracklistą i lepszymi technikaliami, dzięki którym da się głębiej wejść w samą strukturę tej muzyki – nie ma zbyt wiele do zaoferowania, a nawet i może nam obrzydzić rzeczoną ścieżkę dźwiękową do cna. Idealny przykład tego, że więcej wcale nie znaczy lepiej. Ale i szansa na oszczędzenie tych paru złotych, które warto zachować na inne tytuły.
0 komentarzy