Sława Deadpoola nie słabnie i marketing się kręci. Po zawojowaniu kin przyszedł czas na rynek domowy, na którym płyty wszelakiego formatu sprzedają się jak ciepłe… bułeczki 🙂 Producenci zadbali też o odpowiedni szum na rynku muzycznym. Co prawda wypuszczony przy okazji premiery soundtrack zebrał raczej marne recenzje, ale wedle zasady „nie ważne jak mówią, ważne, żeby mówili” interes na pewno na tym zyskał. Tak więc parę miesięcy później otrzymujemy doładowanie w postaci kompletnie zbędnego krążka, którego pełna nazwa to zwyczajowe „więcej muzyki z filmu”. Tyle w teorii.
W praktyce jest to oczywiście czysty skok na kasę, co widać już po rzucie okiem na tracklistę – blisko połowa z niespełna 40-minutowego materiału to po prostu remiksy znanych nam już utworów. Remiksy w dodatku o mocno dyskusyjnej wartości, z których wybija się tylko ten ostatni, wieńczący album „Deapool Rap”, który zaaranżowany został na żeński wokal i gitarę akustyczną. Wykonywane w ten sposób, dość osobliwe przecież słowa piosenki zyskują autentycznie nowy wymiar komizmu. Ale to by było na tyle. Wszelkie pozostałe przeróbki niektórym melomanom włączą przypuszczalnie tryb nerwowego tupania nóżką do taktu, ale generalnie ani nie różnią się specjalnie od oryginałów, ani też nie są od nich lepsze/ciekawsze/bardziej czadowe (niepotrzebne odstrzelić).
Poza tym mamy jeszcze kilka piosenek, które przewijają się przez ekran, lecz z jakichś względów nie mogliśmy usłyszeć ich na podstawowym wydaniu. One także nie zrywają kapci z nóg, bo też i czemu miałyby. „Mr. Sandman”, acz na pewno uroczo kontrastuje z czerwonym trykociarzem o białych oczkach, jest klasyką już takiego sortu, że odhaczanie go na spisie utworów to zwyczajna strata czasu. Reszta pozycji śpiewanych to natomiast solidne, ale raczej nie zagrzewające na dłużej miejsca w sercu, bardziej współczesne, drapieżne nuty, które spodobają się głównie fanom hip-hopowo/raperskich/ulicznych klimatów.
Płytę dopełniają odrzuty ilustracji Junkiego XL w liczbie trzech. I, jak to z odrzutami bywa, trudno napisać o nich coś pozytywnego. Ot, są sobie i tyle. Nikt ich nie wypatrywał wcześniej z utęsknieniem, nikt raczej nie będzie do nich wracał i teraz. To najzwyklejsze zapchajdziury, które dowodzą jedynie słabości score’u jako takiego. Znamienny jest zresztą tytuł najgorszej z tych kompozycji – „Same Mistakes” („Te same błędy”). O słodka ironio!
Całościowo mamy zatem do czynienia z pozycją dla naprawdę maniakalnych zbieraczy wszystkiego, co z martwym departamentem Konga związane. Nie wątpię, że takowych nie brakuje. Osoby postronne mogą sobie natomiast spokojnie podarować to wątpliwej jakości uzupełnienie muzycznego świata Ryana Reynoldsa aka Wade’a Wilsona aka słodziutkiego misiaczka w ciasnym spandeksie. I owszem, czas spędzony na odsłuchu mija błyskawicznie, ale wynika to raczej z natury wydawnictwa – ulotnej niczym pierd na wietrze. I równie pociągającej… not!
No more Remote Control shit composers !!!
Zbędny produkt robion dla piniąchów. Materiał ilustracyjny + remixy to kupa, choć piosenki robią dobrą robotę. Niech będzie dwa.
Jep, wątpliwej jakości zbędny produkt, w sumie podobnie jak podstawowe wydanie 😉