Najbardziej bezczelny i krnąbrny sk****syn w historii kina superbohaterskiego powrócił. Pan Pool tym razem musi poradzić sobie z najtrudniejszym zadaniem w swojej karierze: zrobieniem dobrego sequela oraz zmierzeniem się z oczekiwaniami widzów, którzy pamiętali pierwsze wejście najemnika z nawijką. I muszę przyznać, że bawiłem się znakomicie, mimo poczucia pewnej powtórki z rozrywki. Ale TEN smolisty humor oraz samoświadoma zgrywa z konwencji kina o super (niekoniecznie) herosach nadal działa od samego początku do kozackiej sceny po napisach. Jeszcze bardziej zaskakują poważniejsze momenty w filmie oraz pomysłowo wykonane sceny akcji. Jak sobie za to poradziła warstwa muzyczna?
Postanowiono oddzielnie wydać instrumentalny score oraz wykorzystane w filmie piosenki, co jest zaprzeczeniem poprzedniej części. Jeśli chodzi o songtrack, twórcy są jeszcze bardziej szaleni niż poprzednio, pozwalając na nieoczywiste połączenia muzyki z ekranowymi wydarzeniami. Omawiany album pochodzi z wersji rozszerzonej nazwanej „Super Duper Cut”, gdzie dodano kilka nowych utworów.
Przede wszystkim do "Basenowego Taty II" napisano piosenkę, którą wykonuje… Celine Dion. Pamiętacie tą panią? To jej głos słyszymy w bardzo emocjonalnym „Ashes”, pojawiającej się w czołówce á la James Bond. A i sam utwór jest odpowiednio podniosły (smyczki, powolny, wręcz smutny fortepian, gdzieś w tle zniekształcone głosy), zaśpiewany z odpowiednią dawką patosu w głosie, że aż miażdży uszy. Spodziewaliście się czegoś takiego? Jak się udało twórcom przekonać panią Dion? Nie mam k***a pojęcia, ale wyszedł za*****ty kawałek, który najbardziej wybija się z tego – bardzo mocnego – zestawu. I kto wie, może powalczy o prestiżowe nagrody.
Dalej to już cyrk na kółkach, gdzie nie brakuje zarówno mocnego, agresywnego rapu („Welcome to the Party” Zhavii Ward oraz równie energetyczne „Nobody Knows” duetu Run the Jewels), idealnie pasującego do potyczek Wade’a z Cablem dubstep („Bangarang” Skrillexa – nie odp*****li się to od was już nigdy), ilustrującą zwykły dzień w pracy Dolly Parton (bo czemu by nie?), a także troszkę bardziej odpicowany dubstepem remix „Deadpool Rap”, jeszcze dowcipniej komentujący cały film (no i pojawiają się ulubione motywy bohatera: wielkie ego, bluzgi, przemoc, Colossus oraz chimichanga, bez której Deadpool jest jak Jezus bez cudów).
Mało wam? By bardziej poruszyć wasze delikatne serduszka, pojawia się akustyczne „Take on Me” od a-ha, wykorzystane na zasadzie cytatu (parodystycznego) „In Your Eyes” Petera Gabriela (równie poruszające), ironicznie wykorzystaną Cher z podróżami w czasie za tło, czy pojawiające się w zwiastunie nastrojowe „All Out of Love”. Jest jeszcze pochodzące z dramatycznej sceny w slow-motion „Tomorrow” z musicalu „Annie” oraz obecne na napisach końcowych „We Belong”.
Swoją skromną reprezentację ma tutaj także score autorstwa Tylera Batesa, który zastąpił poprzednika. I już na dzień dobry dostajemy krótki popis chóru śpiewającego a capella o tym, że tego syna matki nie powstrzymasz. Dlatego trzeba walczyć nieczysto. Drugi fragment to bardziej dynamiczne „Mutant Conwoy”, gdzie maestro popisuje się mieszaniną rockowego pazura, rozpędzonej niczym czołg orkiestry (smyczki i dęciaki wręcz rozjeżdżają konkurencję), wściekłej perkusji, funkowej elektroniki, a nawet dubstepu. To wszystko nie tylko daje kopa, ale ubiera całość w pastiszowy styl.
Ponieważ jest to album z wersji dłuższej niż kinowa, pojawia się kilka piosenek nieobecnych w wersji podstawowej. I tak zamiast akustycznego a-ha, mamy akustyczną wersję „Ashes” śpiewaną przez Jordana Smitha, który całkiem nieźle sobie radzi. Warto też wspomnieć o dość humorystycznym „Fight Dirty”, brzmiące niczym zaginiony utwór Gogol Bordello (tylko, że bez punkowego pazura) w scenie walki jednej postaci CGI z drugą postacią CGI oraz o ubranym w stylistykę country coverze hitu Nazareth „Love Hurts”.
Może i drugi „Deadpool” czasem sięga po ograne kawałki oraz evergreeny, lecz w filmie są one wykorzystywane w bardzo świeży sposób, dodając mu nowego znaczenia. Czy przeżyją swoją drugą młodość w świadomości kinomanów? Być może, ale to pokaże czas. Dla mnie to najlepsza kompilacja tego roku – dobrana z jajem, dystansem i będąca dodatkowym źródłem humoru w filmie. Ociera się niemal o maksymalną notę. 4,5 nutki ode mnie.
0 komentarzy