Drugi film wyreżyserowany przez Kennetha Branagha to specyficzny, gatunkowy konglomerat. Zasadza się na konwencji filmu noir, lecz są w nim także elementy melodramatyczne, komediowe, a nawet metafizyczne. Reżyser błyskotliwie łączy je w spójną całość, stawiając zarazem przed resztą ekipy trudne zadanie uczynienia tego samego. To wyzwanie dotyczy także kompozytora, ponownie spotykającego się z Branaghiem na planie, Patricka Doyle’a.
Trop, jakim podąża Doyle nie jest oczywisty, chociaż w pełni uzasadniony. Stworzył on na potrzeby tego obrazu muzykę masywną, dość ciężką, a zarazem żywiołową i pełną napięcia. Otwierające ścieżkę „Headlines” to pokaz kompozytorskich muskułów z agresywnymi partiami trąbek, zaskakującymi zwrotami smyczków i silnie zarysowanym rytmem. Tego rodzaju fragmenty pojawiają się na ścieżce często, zwłaszcza w jej drugiej części. Jest to zrozumiałe, gdyż w filmie aż roi się od emocji, a finał niemal od nich tonie. Nie dziwi więc nawet potężna partia chóralna w „Fate Happens/Death of a Mad Son”, obezwładniająca siłą, a przez fakt, iż to rozwiązanie pojawia się na ścieżce zaledwie raz, jeszcze bardziej podkreślająca wagę zdarzeń, którym towarzyszy.
„Umrzeć powtórnie” to jednak także delikatniejsza muzyka. Doyle napisał zgrabny temat miłosny o epickim rozmachu („Winter 1948”), pozwala też sobie na pełne dramatyzmu oddanie sprzecznych uczuć jednej z bohaterek („Inga’s Secret”). Czasem łagodność łączy z napięciem poprzez dodanie miarowego rytmu do pociągłych fraz („The Woman With No Name”), a raz wkracza na ścieżkę bezwstydnego sentymentalizmu w stylu Johna Barry’ego („It Never Rains in LA”), którą w końcówce załamuje jednak pełnymi niepokoju atonalnymi dźwiękami. Zasadniczo jednak jest to ścieżka raczej jednorodna i nieprzesadnie skomplikowana. Doyle bardziej tu stawia na efektowność niż subtelność, zaś konsekwentnie używanie podobnych brzmień i rozwiązań nadaje filmowi muzyczną jednolitość.
Paradoksalnie to właśnie jest nieoczywistym rozwiązaniem. Akcja obrazu Branagha toczy się równolegle w dwu przestrzeniach czasowych: w latach 40. i 90. Pod względem muzycznym jest to niezauważalne. Doyle zwraca się raczej ku pierwszemu z tych okresów: świadczy o tym zarówno tradycyjne instrumentarium, jak i stosowanie muzyki nawiązujące do klasyki filmowej z tamtego okresu, chociażby dzieł Alfreda Hitchcocka. Trudno powiedzieć, czy w ten sposób reżyser starał się nadać klasyczny sznyt całemu obrazowi, czy też kluczowe znaczenie miał tu fakt, iż jedyny wśród bohaterów kompozytor, to kluczowa postać właśnie dla wcześniejszego z tych okresów. Niezależnie od powodów przyjęcia takiej a nie innej strategii, ona działa. Kompozycja Doyle’a nie tylko buduje napięcie i podkreśla liryzm, ale także dodaje obrazowi rozmachu i emocjonalnego impetu. Słusznie zatem została swego czasu doceniona nominacją do Złotego Globu.
Na płycie sytuacja wygląda nieco gorzej, ale bynajmniej nie z powodu braku autonomiczności materiału. Ze względu na rozmiar, starannie dobrany materiał, konstrukcyjną przejrzystość i emocjonalną intensywność większości utworów słucha się wcale nieźle. Co jest zaletą, potrafi być zarazem wadą. Gwałtowność tej muzyki, jej niczym niepowstrzymywana wylewność w końcu wywołuje efekt odwrotny od zamierzonego, ocierając się o kicz. Wspomniana przeze mnie partia chóralna w końcowej części partytury zamiast wbić w fotel, wywołuje raczej pobłażliwy uśmiech. Zachęcam do przesłuchania tego fragmentu w oderwaniu od reszty płyty, odbiór jest znacznie lepszy. W trakcie seansu elementy komediowe i sporo ironii płynące z ekranu neutralizują bombastyczność unoszącą się nad całością. Na ścieżce takiego równoważnika niestety nie ma.
Tym niemniej „Umrzeć powtórnie” to wciąż interesująca i warta przesłuchania partytura, jedna z najlepszych w karierze Patricka Doyle’a, dobrze oddająca jego styl z pierwszej połowy lat 90. Kontekst filmowy nie wymagał od niej wyważenia, którego brak nieco obniża jej wartość przy samodzielnym słuchaniu, lecz odbiorcom potrafiącym dać się bez reszty porwać muzyce nie powinno to przeszkadzać. Jej romantyzm, mający przy tym nutkę kompozytorskiej kalkulacji, dawkowany w rozsądnych porcjach raczej nikomu nie zaszkodzi. Może też stanowić dobrą odtrutkę po przesłuchaniu kilku ascetycznych, chłodnych partytur z przełomu pierwszej i drugiej dekady XXI wieku.
Dobra recka, dobra muzyka i świetnie zmontowny album, co w dzisiejszych czasach zaczyna być rarytasem.