Przeglądając filmografię Ennio Morricone, trudno przeoczyć "Dni niebios"; nagroda BAFTA i nominacja do Oscara to dla wielu, nawet nie śledzących z zapałem pracy mistrza, wystarczająca rekomendacja, by sięgnąć po płytę. Ostrzegam więc, że mogą się zawieść. Muzyka do tego filmu jest niełatwa, co wcale nie oznacza, iż nieudana.
Morricone postawił tym razem na melodyczny minimalizm. Począwszy od pierwszego utworu przez niemal całą płytę mamy do czynienia z prostymi, a dzięki temu wyróżniającymi się tematami o różnym charakterze. Po dwóch utworach innych kompozytorów i dialogu (o tym za chwilę) kompozycję samego Morricone otwiera "Harvest" – typowy utwór minimalistyczny, zapętlony krótki motyw z kilkoma mostkami i jasnym instrumentarium (flet, klarnet, na koniec smyczki). Nie przypomina on jednak dokonań na tym polu Philipa Glassa, Morricone bowiem stworzył własną definicję minimalizmu, co dobrze w "Dniach niebios" widać. Włoski kompozytor nie narzuca sobie matematycznego wzoru na pętlę. Pozwala tematowi w pewnych momentach uwolnić się z matrycy i na chwilę się rozwinąć, wybrzmieć.
Minimalizm Morricone jest zatem mniej hipnotyczny, ale za to szalenie eklektyczny. Doskonale sprawdza się zarówno w utworach spokojnych (niezwykły "The Return"), jak i żwawych, ilustrujących akcję ("The Chase"). Stosuje również bardzo prosty zabieg konstrukcyjny, włączając na zasadzie kontrapunktu drugą linię melodyczną do granego motywu. Dzięki temu utwory pozornie proste stają się bardziej złożone i przez to ciekawsze.
Chociaż pod znakiem minimalizmu wybrzmiewa niemal cała płyta, włoski mistrz pozwolił sobie również na skomponowanie klasycznego w formie tematu. Liryczny "Happiness" to utwór lekki, ciepły, który z czasem nieco przyspiesza, nie tracąc przy tym swojego sielskiego charakteru, przypomina w tym (a także w pracy fortepianu) temat z "Cinema Paradiso". Jest to jedna z tych melodii, do której chętnie się wraca niezależnie od całej ścieżki, tworzy bowiem zwartą całość nie tylko melodycznie, ale i poprzez autonomicznie wytworzoną atmosferę.
Obok znakomitych utworów pojawia się także, nie bardzo wiem po co, ponad siedmiominutowy "Fire". Przez niecałe dwie minuty ciągnie się nieprzyjemny underscore przeradzający się w melodycznie ubogi motyw fletu, ustępującemu miejsca klarnetowi, smyczkom i kolejnym instrumentom. "Fire" w żadnym razie nie funkcjonuje jako całość, raczej zbiór luźno splecionych, chaotycznych pół-motywów i ma wyłącznie ilustracyjny charakter. Jest to jednak jedyna tak poważna rysa na fakturze całości, a wieńczące krążek "Ashes and Dust" oraz "Days of Heaven" skutecznie neutralizują złe wrażenie.
Oprócz kompozycji samego Morricone pojawiają się także utwory dodatkowe, o których wspominam jedynie pro forma. "The Aquarium" Saint-Seansa (było nie było pierwszego kompozytora muzyki filmowej) pasuje co prawda do utworów Włocha (jego echa można zresztą odnaleźć w "Harvest"), ale już folkowe dzieła Kottke’go i Kershawa, chociaż same w sobie udane, są na płycie zupełnie niepotrzebne.
Jak w takim razie wygląda obraz całości? "Dni niebios" są kompozycją udaną, ale zdecydowanie zbyt krótką. Mimo że Morricone w większości utworów korzysta z tych samych instrumentów (przede wszystkim fletu i klarnetu), kolejne ścieżki za bardzo różnią się nastrojem, by wytworzyła się spójna całość. Chociaż więc niektóre fragmenty to prawdziwe perełki, nie sprawdzają się w konstrukcji całej płyty. Z tego względu jej odbiór wymaga pewnego skupienia, w przeciwnym razie można przesłuchać ją całą, nie usłyszawszy w rezultacie żadnego utworu. Dużo jest w tym winy producenta krążka, który nie tylko zniweczył masę potencjału poszczególnych utworów, ale także nie wykorzystał wszystkich obecnych w filmie, a sprawdzających się w nim wzorcowo. Dlatego ci, którzy film znają mogą czuć się zawartością płyty zaskoczeni i zawiedzeni. Zachęcam jednak do podjęcia próby, gdyż niektóre utwory ("The Return", "Happiness") mogą się spodobać nie tylko zagorzałym miłośnikom twórczości Morricone, ale każdemu, kto przepada za solidnymi, autonomicznymi utworami. Jest to bowiem tego rodzaju krążek, który jako całość szybko ulega zapomnieniu, ale którego poszczególne fragmenty zostają zapamiętane na długo.
Muzyka w filmie zdecydowanie na 5, a nawet 6. Album zresztą też zgrabnie ułożony, więc dałbym solidne 4,5 – szczególnie, że to magiczna kompozycja. Może warto pokusić się także o reckę rozszerzonego wydania, które niestety rozmywa dla mnie atmosferę całej pracy.