Marvel kuje superbohaterów póki są gorący, cool, chodliwi. Zanim się obejrzeliśmy przez domowe odbiorniki przeleciała wpierw dziejąca się w tym samym uniwersum (i w tej samej dzielnicy) Jessica Jones, a tuż po niej mogliśmy podziwiać Punishera w drugim sezonie przygód wes… ekhm Czerwonego Diabła z Hell’s Kitchen. Tradycyjnie już widownia podzieliła się na dwa obozy – jedni uważają, że druga odsłona serialu jest zdecydowanie lepsza od pierwszej, a inni, że jego jedyną wartością jest właśnie mściciel z czaszką na koszulce. Z pewnością dostanie on swój własny produkt, bo w „Daredevilu”, po mocnym wejściu, został niestety zmarnowany.
Tymczasem my otrzymujemy kolejny soundtrack Johna Paesano – tym razem, dla rozróżnienia, z białą okładką (czyli czarną wypraną w Vizirze). Poza kolorem niewiele jednak zmieniło się względem zawartości. To, co rzuca się w uszy (choć nie od razu), to nieco większy nacisk na stronę liryczną, która wydaje się ciut bardziej wyrazista i znacząca dla historii (wątek Elektry, którą zapewne też zobaczymy za jakiś czas w solowym projekcie). Czasowo także jesteśmy do przodu – o całe pięć minut więcej trwa bowiem "płyta" do serii drugiej. Czy to dobrze, czy źle, to już pozostawiam każdemu pod indywidualną rozwagę.
Album elektroniczny otwiera oczywiście motyw przewodni, do którego tym razem dopisano także współautora – Bradena Kimballa. Być może jest to zwykła naprawa wcześniej przeoczonego błędu, bowiem człowiek ten należy do stałych współpracowników Paesano, dla którego prócz miksowania i programowania tworzy również muzykę dodatkową. Jakby nie było „Main Title” brzmi tutaj dokładnie tak samo, jak wcześniej, a ewentualne zmiany są tak kosmetyczne, że niezauważalne. Podobnie zresztą i w pozostałej części ścieżki dźwiękowej.
Jej początek jest obiecujący i może się podobać. Zarówno „Devil of Hell's Kitchen”, jak i „Stairway to Hell” to typowe kawałki akcji – dynamiczne i nawet chwytliwe, choć na dłuższą metę doskonale wpisujące się w obecne trendy ilustracyjne, z powodzeniem stosujące motto: z pazurem, lecz bez charakteru. Trochę bladziej, czy też raczej bardziej anonimowo wypada wciśnięty pomiędzy nie temat Punishera, który jest może i efektowny, ale też równie mocno tapeciarski, wypełniony brutalnym underscorem. Czyli w żaden sposób nie efektywny, a przynajmniej nie tak bardzo, jak postać, którą opisuje.
Cały action score zresztą także ogółem nie zachwyca. W większości składa się z brzmienia syntezatorów i agresywnych elementów perkusyjnych zapodawanych na tak zwaną pałę, czyli bez większego pomysłu i zacięcia. Kompozytor zupełnie ignoruje obecność na ekranie zarówno licznych wojowników japońskich, jak i właściwie zapomina o drugoplanowym mentorze głównego bohatera – Sticku – który w sferze muzycznej był przecież najjaśniejszym elementem poprzedniego sezonu. Pod tym względem w drugiej serii nie znajdziemy ani jednego fragmentu, który wybijałby się podobną ekspresją, wywoływał zbliżone emocje. „Stick and Ellie” to zaledwie siódma woda po kisielu, zauważalna właściwie tylko przez wzgląd na swoje umiejscowienie – lekko rozbudza po całych pokładach nudy i nijakości.
Taki jest bowiem niemal cały materiał liryczno-dramatyczny – mdły. Miewa momenty – jak na przykład druga, optymistyczna połowa „Sparring” z delikatnymi wokalizami w tle – ale w większości pozostaje odbiorcy obojętny, najczęściej wywołuje u niego ziewanie (casus kompletnie nijakich „Black Sky” oraz „The Diner”). Trochę życia, dynamiki i przyjemnej, heroicznej nuty zmieszanej z odrobiną powracającego romantyzmu wprowadza pod sam koniec jeszcze „They Have Nothing Now”, ale jest już wtedy za późno na jakiekolwiek zainteresowanie ze strony słuchacza.
Jak na ironię cały soundtrack mija dość szybko, co spowodowane jest najpewniej faktem, iż większość utworów bezinwazyjnie przemyka przez głośniki. Bynajmniej nie dodaje to jednak punktów do atrakcyjności, ani też nie stanowi o jakiejkolwiek jakości score’u – generalnie utrzymującego równie rozczarowujący poziom, co poprzednia jego prezentacja. Ocena pozostaje zatem bez zmian, choć tym razem bez zachęcającego plusika w domyśle. Spokojnie można sobie darować.
Nic tylko się zgodzić. Praca zanurzona w podłym mainstreamie, choć ma elementy przebłysku. Mimo tego pozostaje anonimowa – tak w serialu, jak i na e-albumie.