Debiut fabularny, będący ostetecznie jednym z dwóch tylko filmów Gary’ego Davida Goldberga, to ekranizacja powieści Williama Whartona, w której – co widać już po okładce – aktorski ‘pojedynek’ prowadzą ze sobą Jack Lemmon, Ted Danson oraz młodziutki Ethan Hawke (choć sław nie brak także i na drugim planie). Urocza, rodzinna produkcja, na której łatwo się wzruszyć, stoi głównie świetną rolą tego pierwszego – nominowaną zresztą do Złotego Globu. Innym elementem, jaki trudno zignorować widzowi jest muzyka.
James Horner postawił tym razem na klasyczny wyciskacz łez. Jego partytura roi się od chwytliwych, refleksyjnych i często ckliwych nut, które są jednak na tyle przyjemne, iż ciężko jest pozostać wobec nich obojętnym. Na ekranie otrzymują zresztą rolę wręcz nadrzędną – chwilami wyraźnie dominują nad ruchomym obrazem, acz w żadnym wypadku go nie przytłaczają. Maestro doskonale uderza we właściwe tony konkretnych scen, bezbłędnie oddając, a nawet i narzucając im, tudzież widzowi, określone emocje.
Szczęśliwie nie ma w tym przesadyzmu – zamiast typowego dla amerykańskiego kina patosu, otrzymujemy dźwiękową szczerość chwili. Muzyka nie jest przedramatyzowana, m.in. dzięki zabarwieniu jej ciepłym, popowym brzmieniem (świetny utwór tytułowy, czy trochę mniej udane, gdyż zbyt krzykliwe na tle reszty materiału i przy tym śmiesznie krótkie „Mopping The Floor”, które tym samym jako jedyne sprawia wrażenie wyjętego z innej bajki, nie pasującego do układanki fragmentu). Zgrabnie kontrastuje ono z bardziej rzewnymi motywami na skrzypce lub samotny fortepian – wiodącego tutaj narzędzia ekspresji.
Liryka miewa co prawda momenty lekko kiczowate, które uwypuklają się szczególnie na wiekowym już krążku – głównie tam, gdzie do głosu dochodzi tandetna elektronika („Recovery”, druga część „Playing Catch / The Farm”), a cała ilustracja nie tylko niczym nie zaskakuje, ale bywa nawet nieznośnie oczywista, błaha. Nie przeszkadza to jednak cieszyć się każdą jej chwilą. Poszczególne utwory, jak i cała, niespełna 40-minutowa płyta, posiadają w sobie pewien pierwiastek ulotności – chce ich się słuchać, bo wydaje się, że zaraz bezpowrotnie rozpłyną się w powietrzu. Wyraźnie namacalna jest także swoista magia tej pracy, której proste piękno zwyczajnie chwyta za serducho.
Wbrew pozorom nie jest to pozycja łatwa w odbiorze. To znaczy sam album jest jak najbardziej słuchalny, przystępny już od pierwszych taktów, a czas przy nim spędzony mija błyskawicznie i nastraja, mimo wszystko, pozytywnie. Niemniej, by w pełni docenić hornerowską kompozycję, potrzeba czasu. Bynajmniej nie mam tu jednak na myśli konieczności spłodzenia potomka i patrzenia jak nas przerasta. Wystarczy jedynie zdobyć się na odrobinę cierpliwości, przygotować na wielokrotne powroty do ścieżki, a i dużo daje znajomość samego filmu, do którego powstała. Pisząc dosadnie: trzeba wgryźć się w „Tatę”, by ten zaszedł nam za skórę, przeniknął do duszy.
A żeby nie było, że jestem gołosłowny, to tekst ten dedykuję aż dwóm ważnym w moim życiu facetom: ojcowi danej muzyki, Jamesowi Hornerowi (żegnaj, mistrzu!) oraz własnemu rodzicielowi (i kij z tym, że nie przeglądasz internetu :).
P.S. W filmie pojawia się także piosenka „Nice Dreams” formacji Powermad.
Filmy nie znam, to od razu pominę kwestię funkcjonalności. W każdym innym aspekcie Horner tu wygrywa, więc solidne 4 się należy. 1989 – oj mocny to był rok dla Roya!